Grobowiec rodziny Beksińskich

Dodano:
Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Seweryn Źródło: Facebook / Hubert Komerski/Aurum Film
Beksińscy to rodzina, której nie da się zapomnieć. Jeżeli widz nie miał wcześniej z nimi styczności, wyjdzie z kina i zacznie przegrzebywać cały internet w poszukiwaniu ciekawostek na temat ich życia. Zdzisław i Tomasz Beksińscy, znani dotąd szerszej grupie tylko jako jednostki, w tym przedstawieniu składają się na rodzinę. Dlatego film poruszy nawet zagorzałego fana dwóch genialnych pasjonatów, którego teoretycznie już nic nie powinno zaskoczyć…

Dla osób które jeszcze nie widziały filmu - uwaga - tekst zdradza część szczegółów z fabuły.

Zacznę od Dawida Ogrodnika w roli Tomka Beksińskiego, bo było to dla mnie najcięższe przeżycie. Aktor tak sprawnie maluje obraz dziennikarza, że ma się wrażenie, że na ekranie jest sam Tomek. Twarde wypowiadanie „r” w wyrazach, ruchy kończynami, które zdają się nie być jego, niczym w „Ze śmiercią jej do twarzy”, histeryczne łapanie się za głowę i manieryczne, teatralne przeciąganie końcówek słów. Tu szczególnie w pamięci zapada zdanie: „To moje mieszkanie i tylko ja mam pRawo się tutaj zabić”.

Tomek grał przez całe życie, bawił się widzem i widział siebie jako aktora w nieudanym filmie. To właśnie udało się pokazać Dawidowi Ogrodnikowi. W kontekście dziennikarza najbardziej przekonywały mnie jego sformułowania typu „jest z nim jakaś facetka?” rzucone do Zdzisława w kontekście Dmochowskiego, wysiadającego z taksówki, czy wtrącenia pokazujące głębię i prawdziwość jego egzystencji jak: „kobieta wąż w mojej jaskini” wypowiedziane do Patrycji, kiedy stanęła w jego progu po długiej rozłące. Tomek – jak wspominają jego znajomi – kochał femme fatale, postaci, które widział w dziełach, którymi się pasjonował, jednak zupełnie nieprzystające do prawdziwego życia. Często pisał, że tylko raz bał się na horrorze i była to właśnie „Kobieta wąż” Johna Gillinga. Tego typu smaczki, które rzucają twórcy filmu w kierunku widza nie są interpretowane na ekranie, dlatego są w stanie zainteresować, tak jak niedopowiedziane zdania. Przenika to, jak umiejętnie Ogrodnik przedstawia fazy życia Tomka Beksińskiego. Pokazuje zmianę nastawienia i zachowania, kiedy troszkę mu się układa. Widać wręcz, jak broni się przed myśleniem, że w życiu istnieją wzloty i upadki. Kiedy Tomek jest „na górce” chce wierzyć, że zawsze będzie idealnie. Skrajności. Nie rozmawiamy o tym, że może być gorzej, jeżeli jest dobrze.  Dlatego później, jeżeli coś nie układa się tak, jak w filmach z happy endem to jest to dla niego koniec świata, bo nie jest nigdy na to przygotowany. I tu genialna scena rozmowy z matką i ojcem na temat życia, kiedy Zofia tłumaczy, że są też smutne piosenki.

Ogrodnik przede wszystkim ujął mnie jednak tym, jak przekazał istotę problemu Tomka. Pasjonat, tłumacz, genialny dziennikarz muzyczny Tomasz Beksiński, dorosły facet, tak naprawdę był małym chłopcem, który miał problem z miłością. Zdzisław nigdy nie uderzył syna, ale też nigdy go nie przytulił. W kontekście matki, wydaje mi się, że twórcy genialnie ujęli to, jak Tomek poddał się  po jej śmierci. I tutaj scena z piosenką „Nights in white satin” Moody Blues i to jak dziennikarz wyłącza ją w momencie szczytowej emocjonalności: „Cause I love you, yes I love you, oh how I love you”.

Tak jak nastolatki fascynują się młodymi muzykami, tak i we mnie rosła z roku na rok fascynacja dwoma Beksińskimi, geniuszami-wariatami. Zosia przed tym filmem w mojej głowie rysowała się tylko jako narzędzie w ich rękach. Ktoś, kto był stłamszony przez dwie wielkie osobowości i nie miał własnego zdania. Konieczna wyprowadza z błędu.  Chociaż, czy rzeczywiście? Otóż Zofia nie była zahukaną kobietą, która podporządkowuje się wbrew sobie swojemu mężowi. Ona po prostu wybrała taki los, taką właśnie chciała pełnić rolę. Nie robiła niczego wbrew sobie, miała własne zdanie w wielu tematach. Konieczna jawi nam Zosię jako panią domowego ogniska, która sprząta u syna z miłości do niego, aby później odwdzięczył się on jej za to zdemolowaniem kuchni, wykrzykując, że chce być dorosły i samodzielny. W mimice twarzy Koniecznej, w jej przekrzywionej głowie z dłonią na policzku, przejrzy się każda matka, która kiedykolwiek miała problemy ze swoim dzieckiem. Zofia zajmująca się czterema osobami w rodzinie była tą „nadkobietą”, o której mówił Tomek. Kiedy Zofii zabrakło, posypało się wszystko.

Niezwykle destrukcyjni Beksińscy bardzo się kochali. To czuć w tym filmie z minuty na minutę coraz bardziej. Niepokojąco miłość przeplata się w filmie ze śmiercią, jakby były ze sobą nierozłącznie zespolone. Najbardziej uderzające dla widza chyba jednak jest to, z jaką lekkością o niej traktuje. To właśnie kwintesencja Beksińskich. Zaczyna się od wiszących na ścianach obu mieszkań obrazów przedstawiających niepokojące sceny i postaci, z którymi większość ludzi mając na ścianach czułoby się nieswojo. Później przeplata się ona w rozmowach babci Beksińskiej i babci Stankiewicz, kiedy jedna z nich śniła o śmierci i razem dochodzą do wniosku-tajemnicy, że pierwszy w rodzinie umrze Tomek. Potem Zdzisław przykładając lusterko do ust swojej matki, sprawdzając, czy ta dalej oddycha. Pogrzeb matki filmowany przez malarza. Pogodzenie się Zosi z tym, że umrze i rezygnacja z leczenia. Rozmowy w łazience (przy okazji nauczania Zdzisława korzystania z pralki) o tym, gdzie Zofia zostanie pochowana. Zofia na podłodze kuchni. Tomek na podłodze swojego mieszkania i gratulacje ojca.

Najbardziej denerwował mnie w filmie Zdzisław. I to dosłownie mnie denerwował. Wydaje mi się, że produkcja zmieniła obraz malarza w mojej głowie. Trudno przedstawić w pełni to, jaki był Beksiński, bo chyba sam Beksiński nie do końca był sobą, co Andrzej Seweryn pokazuje znakomicie. Kiedy aktor, genialnie ucharakteryzowany na malarza pojawiał się na ekranie, wręcz budził we mnie niepokój. Nie do końca jednak w negatywnym tego słowa znaczeniu. Pokazał to, jaki był malarz – wiecznie dziwnie zadowolony, mający swoją wrażliwość na zupełnie innym poziomie, niż zazwyczaj ludzie. Podobały mi się te skrajności, np. kiedy wchodzi do pokoju swojej matki, zastaje ją martwą z otwartymi oczami i krzyczy do Zosi: „Zosiu, Beksińska umarła!”. Ot tak, jak gdyby nigdy nic. Później zastaje martwą Zosię, idzie po kamerę i nagrywa to, jak jego żona leży w kuchni ze strugą krwi lecącą z ust. Scena przeciąga się w nieskończoność, budząc w widzu coś na skraju obrzydzenia i żalu. Wszyscy w kinie w tym momencie nerwowo przechylali się w przód fotela, lub próbowali w nim schować malujące się na twarzy zdziwienie i trwogę. A na ekranie Zdzisław dzwoni w spokoju po Tomka, oznajmia, że „matka umarła”, odkłada słuchawkę, siada na stołku w kuchni i patrzy na żonę. Tomek przychodzi zalany rozpaczą, podnosi matkę z podłogi, przytula ją, krzyczy do ojca „co my teraz zrobimy?”, chce się przytulić, ale ten go odpycha. To była najlepsza scena w tym filmie. Pokazała to, jak odchodzi jeden członek rodziny, z pozoru grający drugie skrzypce, lecz w tym wypadku będący jednak niezwykle ważnym łącznikiem z życiem lub ze śmiercią. I mamy morderstwo malarza na końcu filmu. Szybka, niezwykle brutalna, dopełniająca cały korowód, najstraszniejsza śmierć, jaką można było sobie wyobrazić, pozostawiająca widza w pełnym niepokoju, smutku i roztrzęsieniu.

Mało jest w filmie Piotra Dmochowskiego, który przecież w samym życiu grał niezwykle ważną rolę, bo przez niemal 30 lat był marszandem artysty. Zrzucam to jednak na fakt, że twórcy chcieli skupić się przede wszystkim na rodzinie, a wątki poboczne, oddziałujące na nią były płaskie i szybkie.

Prawie wszyscy wiedzą, jak kończy się historia „Ostatniej Rodziny”. Większość nawet dokładnie, gdyż zdarzyło się to relatywnie niedawno. To wszystko już było, dlatego idąc na film bałam się, że nie zobaczę nic nowego. I nie zobaczyłam nowości, ale ujrzałam wszystko w innym świetle. Widać było rodzinę, a nie jednostki. Twórcy filmu na tyle umiejętnie nakreślili widzowi jej obraz, że każdy z nas może w każdej postaci odnaleźć jakieś części samego siebie. Przede wszystkim jednak po seansie mamy poczucie totalnej emocjonalnej rozsypki. Tak, to jeden z tych filmów, kiedy lecą napisy końcowe, a nikt nie rusza się ze swojego fotela. Na film czekałam bardzo długo i z ulgą stwierdzam, że nie zawiódł mnie, a wręcz przeciwnie. Nie chciałabym jednak ponownie go oglądać, co zapowiadałam wszystkim przed tym, jak obraz wszedł do kin. Zastanawiam się bowiem, czy tylko u mnie wywołał na tyle emocjonalną więź z postaciami, że byłoby to zbyt trudne, aby przeżyć to ponownie, czy też ktokolwiek ma podobne odczucia? Tak, czy inaczej, twórcy dokonali czegoś niemożliwego przekopując się przez ogrom materiału, jaki pozostawiła po sobie „Ostatnia rodzina” i tworząc film, który jest w stanie przeniknąć widza do szpiku kości swoją autentycznością.

Źródło: WPROST.pl
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...