Kawa była smaczna
Skecz Pythonów zawiera bardzo ważny przekaz, który faktycznie jest istotą całego dowcipu. Dyskusja pomiędzy petentem (Michael Palin) a urzędnikiem (John Cleese) dotyczy dofinansowania głupiego chodu. Celem jest rozwinięcie tego, co już jest głupawe, w coś naprawdę idiotycznego. Bo tylko dzięki rządowym dotacjom można stworzyć autentyczną głupotę.
I tak jest do dziś. Im głupszy pomysł, tym ma większe szanse na realizację przez rząd.
Weźmy na przykład nieustającą walkę o szczelność systemu podatkowego. Jednolity plik kontrolny, paragony elektroniczne, kasa fiskalna w każdym domu, ograniczenia w obrocie gotówką – wszystko tylko po to, aby ścigać kilkaset tysięcy drobnych podatników, którzy odprowadzają do budżetu śmieszną kwotę około stu pięćdziesięciu milionów złotych podatku VAT. Śmieszną, bo całość wpływów z VAT-u jest kilkaset razy większa! Tak, kilkaset. Połowa podatników podatku VAT dostarcza rządowi jakieś dwa promile wpływów podatkowych. A w tym samym czasie cwaniacy, zakładający fikcyjne spółki, rąbią budżet na miliardy.
Można by zwolnić połowę podatników VAT-u z tego haraczu i nic by się nie stało. Nic – poza tym, że kilkaset tysięcy osób nie musiałoby się męczyć z biurokracją podatkową, a ceny większości produktów można by obniżyć o wartość podatku VAT. Zaś urzędnicy, którzy teraz ścigają pana Kazia, właściciela sklepu z gwoździami, o czterdzieści złotych za bilet do Lublina, mogliby się wziąć za istniejące wyłącznie na papierze spółki, które przerzucają dziesiątki i setki milionów złotych.
Ale to wymagałoby pracy i myślenia, czyli czegoś, czego pozbawiony jest każdy rząd. Lepiej "inwestować" w głupie kroki. I pod tym względem gabinet pani Szydło niczym się nie różni od rządu pana Tuska czy pani Kopacz. Przed, po czy zamiast reorganizacji.
Bo wskutek owej rekonstrukcji pan Morawiecki stał się teraz ministrem od wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiąże się z gospodarką i finansami. Liczba podległych mu urzędników to legion, a ilość produkowanych przez nich papierzysk idzie w tony. Oprócz tego pan Morawiecki ma pełną slajdów prezentację i grubą na ponad dwieście stron książkę pt. "Plan Morawieckiego". Jest oczywiste, że mając tyle roboty biurokratycznej oraz obowiązkowe wizyty w TVPiS, pan Morawiecki nie ma czasu cokolwiek wdrażać. I całe szczęście.
To, co się szumnie nazywa "planem Morawieckiego", to po prostu Gierek, tyle że w bardziej nowoczesnym opakowaniu. A właściwie nie tyle bardziej nowoczesnym, co mniej obciachowym. Koszule non-iron z plastiku zastąpił jedwabny krawat z Milanówka, ale w głębi ducha to wciąż ten sam siermiężny socjalizm, pełen niemożliwych do spełnienia obietnic i chorych wizji prowadzących donikąd. Ukochana władzunia wciąż jest przekonana, że wie lepiej od obywateli jak wydawać ich szmal, więc bez skrępowania sięga po nasze pieniądze po to, aby wydawać je na budowę pomników socjalizmu.
Bardzo chciałbym się mylić, ale obawiam się, że wszelkie zapowiedzi deregulacji gospodarki oraz uproszczenia systemu podatkowego skończą się tylko na zapowiedziach. Nie po to faceta odpowiedzialnego za te pomysły sadza się na trzech stołkach (gospodarka, majątek i finanse), żeby coś zmienił, ale po to, żeby całą energię zużył na to, aby z tych stołków nie spaść. Kto widział kiedyś porządne rodeo w Teksasie, ten wie o czym mowa. Nie wymagajmy od kowboja siedzącego na rozwścieczonym byku, żeby napisał drugą "Odę do radości". On nie ma do tego głowy, kiedy ważący tonę buhaj próbuje go zabić.
W skeczu Pythonów jest taka scena, kiedy sekretarka przynosi kawę. A raczej to, co z niej zostało po zaliczeniu przepisowych głupich kroków. Urzędnik odprawia kobietę, mówiąc: "Dziękuję, kawa była smaczna". No to nie pozostaje powiedzieć nic innego jak "Dziękuję, rekonstrukcja była udana".