Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara
Najnowszy film wprawdzie bazuje na koneksjach poczynionych w poprzednich „odcinkach”, ale akcję „Zemsty Salazara” da się zrozumieć, nie pamiętając dokładnie poprzednich części. Najważniejsze informacje otrzymamy w telegraficznym skrócie na początku obrazu. Poznamy wtedy też głównego bohatera - młodego Henry’ego, granego przez Brentona Thwaitesa. Chłopak chce wyruszyć na poszukiwania „mapy, której żaden mężczyzna nie potrafi przeczytać”, aby z jej pomocą odnaleźć tajemniczy artefakt, który umożliwi mu zdjęcie klątwy rzuconej na najbliższą osobę. Po drodze spotyka Carinę (Kaya Scodelario), która poszukuje tego samego. Pytając czemu miałby skorzystać z jej pomocy, usłyszy w odpowiedzi: „dobrze, że jestem dziewczyną”, skoro mapy nie mogą przeczytać „mężczyźni”, kwitując tym samym tajemniczą nazwę przedmiotu. Trudno sprzeczać się z taką logiką.
W całość historii oczywiście zamieszany jest także kapitan Jack Sparrow. Scenarzyści musieli wymyślić wiarygodny sposób dla połączenia tych dwóch historii w jedną całość i trzeba przyznać, że całkiem nieźle im się to udało. Na dodatek zadziwia ich umiejętność wplatania znanych z poprzednich części elementów i wykorzystywaniem ich do nowych celów. Okazuje się bowiem, że większość przedmiotów w posiadaniu naszych bohaterów to rzeczy nieprzypadkowe, posiadające ważne znaczenie w różnych kontekstach, wykorzystywanych dla budowania fabuł kolejnych odcinków.
Z pomocą jednego z takich przedmiotów do akcji wejdzie hiszpański kapitan Salazar (niezły Javier Bardem), który ma na pieńku z Jackiem. Scena, w której dowiemy się dlaczego Salazar chce się zemścić, jest najlepszym momentem obrazu. Nie dość, że akcja na wodzie jest ciekawie sfilmowana, to jeszcze dodaje interesujących informacji o bohaterach. Takich, których nawet nie wiedzieliśmy, że chcemy się dowiedzieć, a które przyczyniają się do pogłębienia legendy jednej z głównych postaci.
W tym momencie warto przytoczyć pewnego rodzaju uwagę na marginesie: oryginalny tytuł filmu brzmiał: „Dead men tale no tales” ((„Martwi nie opowiadają historii”)). Wydaje się, że zmiana go na „Zemstę Salazara” (bohatera, który pojawia się po raz pierwszy w serii) podyktowane było ułatwieniem widzowi przypomnienie sobie o czym były poszczególne odcinki serii. Bo choć tytuł „Dead men tale no tales” jest ciekawy, zgrabny i klimatyczny, łatwo pomylić go z innymi. „Zemsta Salazara” natomiast od razu opowiada o głównej osi fabuły.
Seria „Piraci z Karaibów” zawdzięcza swój sukces lekkiemu tonowi, wspaniale filmowanym walkom na wodzie, niezłej mitologii świata przedstawionego, ale przede wszystkim - wyśmienitej kreacji aktorskiej Johnny’ego Deppa. Dość powiedzieć, że za „Klątwę Czarnej Perły” aktor był nominowany do Oscara. Kapitan Jack Sparrow to Johnny Depp, a Johnny Depp to Jack Sparrow. Widzieliśmy go w tej roli już tyle razy (zarówno w samych „Piratach z Karaibów”, jak i licznych innych rolach, do których manieryzmy Jacka przypadkiem przekradają się aktorowi), że choć miło ogląda się go po raz kolejny, jego kreacja w tym momencie nie wyróżnia się już niczym szczególnym. Przywykliśmy do tego sposobu zachowania. O ile w poprzednich odcinkach widzieliśmy różne wariacje na temat Willa i Elizabeth, o tyle Sparrow jest tylko jeden. To prawdziwy constans tej serii, bohater w pełni ugruntowany, skrystalizowany, niemalże niezmienny.
„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” nie jest filmem tak świeżym, zaskakującym, czy porywającym, jak oryginalna produkcja z 2003 roku, ale widać, że twórcy dobrze wyczuli mieszankę elementów, które sprawiły, że poprzednie filmy odniosły sukces. Piąta część cyklu to obraz poprawny, zgrabnie poprowadzony, który choć nie zaskakuje, nie zostawia też z poczuciem niedosytu. Wszystkie składniki są bowiem tak dobrze zmiksowane, że film ogląda się z uśmiechem na ustach. Ahoj, przygodo!
Ocena: 7/10