Zwyczajna dziewczyna
Londyn, lata 40. Catrin (Gemma Arterton) z dnia na dzień zostaje zauważona i otrzymuje propozycję współtworzenia scenariusza do powstającego, wysokobudżetowego filmu, który ma krzepić w sercach Brytyjczyków patriotyczną iskrę. Choć praca wydaje się na początku wymarzona, bohaterka musi jednak udowadniać na każdym kroku wartość swoich pomysłów i słów. Nie pomaga jej w tym sytuacja społeczna – toczące się w tle naloty, bombardowania i doniesienia znad frontu – a także rodzina. Catrin żyje pod jednym dachem z egoistycznym artystą (Jack Huston), który widzi w niej jedynie muzę, a nie partnerkę, której kariera byłaby godna wsparcia. W biurze natomiast dziewczyna styka się co chwila z zarozumiałą miną i złośliwymi, dyskryminującymi uwagami przystojnego scenarzysty Toma Buckleya (Sam Clafin). Propagandowy film trzeba jednak zrealizować, a maszyna do pisania okazuje się pełnowartościową bronią, która neutralizuje wszelkie niesprawiedliwości i która działa bez względu na to, co ma się między nogami. Pisanie powinno torować drogę do równouprawnienia. I to właśnie przestrzeń fikcji staje się pretekstem do tego, aby Catrin mogła na nowo napisać własną historię. Niekiedy szalenie zabawną, niekiedy tragiczną – ale bez wątpienia wzruszającą, a przede wszystkim – własną.
„Zwyczajna dziewczyna” ma w sobie staroświecki wdzięk najlepszych screwball comedies, tak jakby sztuki zręcznej, pingpongowej riposty nauczyła się od samego Howarda Hawksa („Drapieżne maleństwo”) czy Prestona Sturgesa („Podróże Sullivana”). Ponadto Scherfig zdaje się świadomie czerpać również z bogatej tradycji filmowej kraju, do którego twórczo zawitała. Brytyjczycy mogą przecież pochwalić się znanymi w świecie, równie dobrymi komediami ze studia Ealing („Paszport do Pimlico”, „Starsza pani musi zniknąć”, „Szajka z lawendowego wzgórza” czy „Szlachectwo zobowiązuje” z genialnym Alekiem Guinnessem). Reżyserka nie tylko odtworzyła w sposób niezwykle wiarygodny entourage lat 40., ale również – znany z przywołanych świadectw audiowizualnych – ich unikalny, czarujący klimat. Pomagają jej w tym bez wątpienia aktorzy. Na drugim planie bryluje wodewilowy król Bill Nighy (znany polskiej publiczności przede wszystkim za sprawą kultowej roli emerytowanego gwiazdora w „To właśnie miłość”, 2003). Nighy w postaci zmanierowanego, egotycznego aktora-englishmena Ambrose’a Hilliarda „kradnie show” kiedy tylko pojawia się w kadrze. Sceny, w których próbuje nauczyć pozbawioną talentu aktorskiego legendę wojennego lotnictwa Carla Lundbecka (Jake Lacy) przekonującego wypowiadania własnych kwestii można śmiało uznać za najzabawniejsze w filmie. Z kolei przekomarzania głównej pary bohaterów przywołują na myśl charakterystyczne zachowania ikonicznych postaci z „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen. On-szorstki, ona-ambitna. Oboje wydają się jednak od pierwszej chwili dla siebie stworzeni, tak jak Pan Darcy i Elisabeth Bennet. Ale to nie im ostatecznie przygląda się Scherfig, która redefiniuje za sprawą swojego dzieła koncept „szczęśliwych zakończeń”. Ideę szczęścia, którego nie dostarcza, nawet odwzajemniona, miłość mężczyzny. Szczęścia, którego nie wolno szukać poza swoją osobą, bo jest ono w nas samych.
Sprowadzanie filmów do etykiety „dzieł feministycznych” często okazuje się być mocno na wyrost. Powstało ostatnimi czasy też wiele definicji „filmów feministycznych” albo „feminizujących”. Warto jednak zauważyć, że nie każdy film zrealizowany przez kobietę musi być z założenia „feministyczny”. Płeć twórcy nie powinna być w tym przypadku gwarantem zasadności czy wręcz jakości ideologicznego przekazu. W moim przekonaniu Scherfig ucieka od przywołanych typizacji. Twórczyni znajduje równowagę, która pozwala jej na stworzenie dzieła zarówno rozrywkowego, jak i ostatecznie z ważnym, uniwersalnym przesłaniem wzmacniającym bez wątpienia pozycję kobiet(y) w męskim świecie. Kobiety walczącej, która stopniowo poznaje własną wartość i dokonuje emancypacji.
Autorka „Włoskiego dla początkujących” nie mizdrzy się do widzów efekciarskimi środkami czy frazesami, ale z pewnością pamięta o swoich odbiorcach. Podobnie jak zajmujący się realizacją filmu bohaterowie, ma ona świadomość tego, że człowiek idący do kina poświęca swój czas i że projekcja „powinna być tego czasu warta”. Jednakże duńska reżyserska idzie „na wojnę” z konwencją i dokonuje ryzykownego manewru. Grając z przyzwyczajeniami widzów, a także z gatunkowym rodowodem filmów melodramatycznych, Scherfig odważnie wydeptuje własny, autorski szlak. „Zwyczajna dziewczyna” nie jest ostatecznie ani komedią romantyczną, ani „zwyczajnym dramatem”. Tytułowa dziewczyna pomimo niepowodzeń i trudności strzepuje z siebie wojenny pył, ociera bolesne łzy i zabiera się po prostu do roboty, stawiając przede wszystkim na siebie. Wzruszające dzieło Scherfig przemienia się w filmowy manifest o niezwykle inspirującym przesłaniu: nigdy nie wolno się poddawać, pod żadnym pozorem. Kino – dosłownie i metaforycznie – okazuje się zatem idealnym miejscem, aby nam o tym przypominać i napawać nas nadzieją. Bo nadzieja – jak wiadomo nie od dziś – umiera zawsze ostatnia. Być może złośliwi określą to mianem „spełnionej propagandy”, o której mowa przecież od samego początku w filmie, ale w wydaniu Scherfig motywująca do działania konkluzja – w cudowny sposób uskrzydla.
Oceniała: Diana Dąbrowska