The Disaster Artist - artysta (nie)spełniony?
„The Disaster Artist” to jednak przede wszystkim opowieść o miłości do kina, wierze w swoje umiejętności i dążeniu do stwarzania warunków, by realizować swoje marzenia. Film rozpoczyna się sceną podczas zajęć aktorstwa, gdy Greg (Sostero) (świetny Dave Franco) wstydzi się wyjść ze swojej strefy komfortu i pokazać jakiekolwiek emocje na scenie. Kiedy zaraz po nim na deski wchodzi Tommy (Wiseau) (wyśmienity, inteligentnie przerysowany i zmanierowany James Franco) i zaskakuje wszystkich swoim pełnym ognia, choć kompletnie nietrzymającym się kupy monologiem, Greg jest oszołomiony. Oto pojawił się ktoś, kto nie boi się głośno i wyraźnie akcentować swojego wnętrza, mimo że nie zawsze jest w pełni rozumiany. Panowie szybko zaprzyjaźniają się i postanawiają wspomóc w spełnieniu marzenia o karierze aktorskiej. W wyniku paradoksalnie prostego splotu zdarzeń - “chcesz ze mną zamieszkać w Los Angeles?” - obaj trafiają do Miasta Aniołów.
To właśnie tutaj rozpocznie się właściwa część dzieła. Pasmo porażek, których doznają obydwaj mężczyźni, doprowadza ich do niecodziennego pomysłu, rzuconego żartem, a po chwili potraktowanego śmiertelnie poważnie - “szkoda, że nie możemy sami zrobić filmu”. Tommy’emu aż rozświetlają się oczy na ten pomysł i oto zasiada do pisania scenariusza. Reszta to historia.
“The Disaster Artist” portretuje swojego bohatera oraz samą historię powstania “The Room” w ciekawy, choć grubo ciosany sposób. Obraz, będąc adaptacją powieści Grega Sostero i Toma Bissella, pokazuje jednak po części właśnie ich punkt widzenia. To usprawiedliwia bardzo komediowe podejście do całego przedsięwzięcia, na każdym kroku ukazujące absurdy procesu produkcji. Wyjaśnia też dlaczego film tak skrzętnie skrywa informacje o swoim protagoniście - nie wiemy ani skąd Tommy Wiseau pochodzi, ani ile ma lat - to jednak całe clue opowieści - Greg też tego nie wie, nie wie więc sam widz. Tommy to postać osnuta tajemnicą, a “The Disaster Artist” choć opowiada o dziele, które rozsławiło jego nazwisko, sprytnie nie rozmywa tej aury.
Komediowie podejście „The Disaster Artist” przemyka także wokół problemu, że można czytać Tommy’ego Wiseau jako pewnego rodzaju postać tragiczną, człowieka którego głównym celem było zostać w pełni zrozumianym i zaakceptowanym. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że finalnie film umiejętnie pokazuje, jak mężczyzna był w stanie przekuć swoją porażkę w ogromny sukces i obrócić całą sytuację na swoją korzyść, może jednak nie należy nadmiernie analizować tego motywu.
Warto także zaznaczyć, że kontekst samego „The Room” i jego znajomości przed seansem jest oczywiście ważna, ale nie jest konieczna dla pełnego zrozumienia i czerpania radości z dzieła. “The Disaster Artist” to bowiem przede wszystkim żwawo opowiedziana historia i film, podczas którego człowiek nie może przestać się uśmiechać, pełny jest tak pozytywnej energii i absurdalnych sytuacji. Wszelkie konteksty kulturowe czy odwołania do przełomu lat 90 i Nowego Tysiąclecia, stanowią dodatkowy atut.
W filmie pełno jest wspaniałych smaczków, które wkładają ogromny uśmiech na twarz widza. Jedną z najlepszych scen jest moment, w którym Tommy i Greg są w klubie i rozmawiają przy barze. Kiedy jednak z głośników zaczyna lecieć „Rhytm of the Night” grupy Galaxy, Tommy krzyczy: „To moja nuta”, biegnie na parkiet i zaczyna totalnie swobodny, szalony taniec, od którego nie sposób oderwać wzrok. Chciałoby się rzec, zgodnie z niedawnym popularnym porzekadłem: “Tak trzeba żyć!”. Nawet w takich momentach „The Disaster Artist” pokazuje po prostu niezwykle ważną maksymę wedle ktorej - nieważne co dzieje się wokół Ciebie - Ty pozostawaj sobą.
Mimo całego serca, jakie mam do tego filmu i jego niezaprzeczalnej jakości, zabrakło mi nieco kontekstu tego, co wydarzyło się z filmem po premierze. Kilka plansz końcowych to jednak nieco za mało, by ogarnąć fenomen “The Room”. Tym co jest najciekawsze w tym dziele, jest właśnie kolektywny szał na wspólne jego oglądanie podczas nocnych seansów, organizowanych na całym świecie. To niezwykle interesujący kontekst, który warto byłoby eksplorować. Z drugiej strony takie podejście do tematu wynika bezpośrednio z samego materiału źródłowego, czyli książki Sostero i Bissella. Ta zaś kończy się wraz z oficjalną premierą filmu w Los Angeles. Na dodatek - to w końcu film o powstaniu dzieła, a nie o jego kultowym statusie. Wszystkie grzechy zostają więc wybaczone. Bo, “anyway, how’s your sex life?”
Ocena: 7,5/10 <3
PS. Aha, ważna rzecz. JEST scena po napisach!:)