Kim i Trump deklarują, że się dogadają
Trump zaoferował Kimowi w Singapurze coś, na co w ciągu kilkudziesięciu lat nie zdobyli się żadni jego poprzednicy. Chodzi o ofertę przetrwania jego reżimu, opierającego swoje istnienie na posiadaniu broni jądrowej. Jak można się było spodziewać, USA nie przystały na propozycję Kima, żeby wymienić jego arsenał jądrowy na wycofanie wojsk amerykańskich z Korei Południowej. Byłaby to kapitulacja USA z Dalekiego Wschodu, wystawiająca sojuszników z Południowej Korei ale także Japonii a nawet Tajwanu na pastwę chińskich interesów, które na Półwyspie Koreańskim realizuje Kim Dzong Un.
Biały Dom zaproponował inną, znacznie cenniejszą dla Kima, choć niekoniecznie tak korzystną dla Chin walutę. Jest nią oficjalne uznanie reżimu w Korei Północnej przez USA z sugestią otwarcia ambasady amerykańskiej w Phenianie włącznie. To jest coś, o co Kimowie, uznawani za niebezpiecznych i nieobliczalnych pariasów światowej polityki, zabiegali od trzech pokoleń. Żadna amerykańska administracja w ciągu pół wieku napiętych relacji z Północą się na to nie zdobyła. Trump postępuje inaczej, co musi cieszyć Kim Dzong Una i niepokoić Chiny, mające dotąd wielki wpływ na reżim w Phenianie jako jedyny sojusznik i pośrednik w kontaktach ze światem zewnętrznym.
Kim z ambasadą USA w swojej stolicy i odblokowaniem jego kraju spod rygoru sankcji przestaje być wyłącznie psem łańcuchowym Pekinu, awansując na bardziej samodzielnego gracza, mającego bezpośredni dostęp do najważniejszych ludzi na świecie. To gratka za którą warto rozważyć oddanie pod międzynarodowy nadzór kilku głowic jądrowych.
Więcej na temat konsekwencji spotkania Kima i Trumpa w Singapurze czytaj w najbliższym numerze „Wprost”.