Tragedia Greków kontra tragedia Indonezyjczyków
Ponad setka zabitych, tysiące ludzi pozbawionych domów i odciętych od pomocy po trzęsieniach ziemi, które wywołały także paniczny strach przed falami tsunami. Ocalali desperaci walczą na pięści o miejsca na statkach i łodziach ewakuacyjnych, albo o resztki jedzenia i wody w splądrowanych sklepach. Taka apokalipsa mogłaby być materiałem na scenariusz niezłego filmu katastroficznego. Tyle, że to nie jest literacka fikcja, tylko rzeczywistość popularnej także wśród zagranicznych turystów indonezyjskiej wyspy Lombok. Mimo takiego ładunku dramatycznego, w sam raz na wakacyjny sezon ogórkowy próżno szukać w naszych mediach jakiś obszernych relacji stamtąd. Nie ma tam żadnych polskich strażaków, nie wiemy też nic o tym, by na Lombok utknął choć jeden polski turysta.
Słowem, co nas może obchodzić tragedia w jakimś egzotycznym kraju na końcu świata? Każdy Polak przecież wie, że tam raz po raz dochodzi do jakiś trzęsień ziemi, powodzi, zamachów, wojen i innych nieprzyjemnych rzeczy. Układają się one w jeden spójny, choć pozbawiony detali i bardzo nieostry obrazek pt. Znów źle się dzieje w tropikalnych rajach. Na nasze pocieszenie trzeba dodać, że bardziej wyczulone na tego typu wydarzenia media anglosaskie też chodzą wokół tematu po opłotkach. Tam ważne są losy kilku setek hipsterów, którzy utknęli na plażach w oczekiwaniu na pomoc. Dramatyzm ich losu podkreślają mrożące krew w żyłach cytaty z naocznych świadków, typu: „mój chłopak miał całą koszulkę we krwi”. Wiadomo przecież, jak ciężko sprać krew z bawełny.
O tym, że poza plażą wypchaną młodzieżą, którym wstrząsy sejsmiczne zepsuły wakacje, są tysiące ludzi odciętych od świata i być może setki uwięzionych w ruinach domów dowiadujemy się gdzieś między wierszami. Nie tylko u nas sprawdza się powiedzenie: punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia.