Winni ludobójstwa 2 milionów ludzi skazani po latach. „To kpina z ich ofiar”
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Kambodży, Czerwoni Khmerzy ciągle jeszcze grasowali w porośniętych dżunglą górach na północy i południu kraju. Pol Pot umarł ledwo dwa lata wcześniej a w miejscu, gdzie go skremowano, w Anlong Veng przy granicy z Tajlandią pasły się krowy. W całej Kambodży trudno było spotkać kogoś, kto miałby więcej niż 30-40 lat, bo Czerwoni Khmerzy mordowali każdego, kto pamiętał czasy sprzed ich rządów. Przez cztery lata reżim wymordował 2 miliony ludzi, głównie wykształconą elitę a przez kolejne 30 lat pogrążył kraj w chaosie wojny domowej. Wtedy, u progu XX wieku wydawało się nieprawdopodobne, żeby winni wszystkich tych zbrodni ludzie kiedykolwiek za nie odpowiedzieli. Całe odium spadło na nieżyjącego Pol Pota, ale jego najbliżsi współpracownicy spokojnie sobie żyli w enklawach, kontrolowanych przez lojalnych wobec nich partyzantów, czerpiąc zyski z wyrębu tropikalnej dżungli lub eksploatacji bogatych złóż rubinów. Uwłaszczali się, jak każda nomenklatura w każdym komunistycznym i postkomunistycznym kraju. Podobnie jak u nas, uchodzili nawet za autorytety, udzielając audiencji zagranicznych dziennikarzom. Jako dostojni starcy z wyżyn swojego autorytetu oceniali losy kraju, który sami skutecznie cofnęli do czasów sprzed ery elektryczności, przemysłu i motoryzacji.
Przez całe lata pozostawali nietykalni, mimo, że powołany do ich sądzenia międzynarodowy trybunał pracował ponoć pełną parą. Udało się postawić przed sądem paru pomniejszych katów: Ta Mok, zwany Rzeźnikiem zmarł w czasie procesu. Skazano za to osławionego Towarzysza Ducha, naczelnika katowni, stworzonej w więzieniu Tuol Slend w Phnom Penh, który i tak okazał wielką skruchę po upadku Czerwonych Khmerów. Fakt, że Nuon Chea i Khieu Samphan zostali w końcu skazani na dożywocie zakrawa na ponurą farsę i świadczy o wielkiej słabości międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości. Bo jakąś to karą jest dożywocie dla stojących nad grobem starców, których trzeba było przywozić na ogłoszenie wyroku karetkami na wózkach i szpitalnych noszach? Czy elity polityczne świata, chętnie powtarzające frazesy o praworządności i sądzeniu ofiar ludobójstwa rzeczywiście stanęły na wysokości zadania?
Przecież w międzynarodowych instytucjach roi się od ludzi, którzy w młodości fascynowali się radykalnym marksizmem Czerwonych Khmerów. Skazany właśnie Khieu Samphan był prominentną postacią lewicowej bohemy Paryża lat 60-tych, do której wprowadził Pol Pota i Ienga Sary. Oni wielkiej kariery naukowej nie zrobili, ale Khieu Samphan doktoryzował się na Sorbonie w przededniu studenckiej rewolty roku 1968. Jeden z jej przywódców, Daniel Cohn Bendit, dziś wpływowy eurodeputowany sprzyjał ruchowi Czerwonych Khmerów, dyskretnie nabierając wody w usta, gdy wyszło na jaw, że nowy wspaniały świat w wykonaniu towarzyszy z Kambodży to nowa wersja Auschwitz. Ciekawe byłoby prześledzenie roli, jaką lewicowi działacze paryskiego maja 1968 roku, umiejscowieni potem w międzynarodowych instytucjach, jak ONZ i jego trybunały, odegrali w opóźnianiu rozliczenia kambodżańskiej tragedii.
Nie ma więc mowy o tym, że skazanie dwóch starców z khmerskiej wierchuszki to jakiś sukces międzynarodowej sprawiedliwości. Nawet jeśli uznamy, że władze Kambodży, rządzonej przez byłego khmerskiego komendanta Hun Sena także starały się zamieść ten proces pod dywan, to jednak nie da się ukryć, że jest to blamaż całego systemu. Listy winnych nie wyczerpują przecież te dwa nazwiska. U szczytu swojej zbrodniczej działalności reżim cieszył się wsparciem postępowych rządów Europy, nie tylko komunistów, ale np. Szwedów a także niesłabnącym długo uwielbieniem opiniotwórczych elit w Niemczech i Francji. Ba, nawet Amerykanie flirtowali z mordercami, widząc w nich rodzaj bata na Wietnamczyków. Nie zapominajmy także o ofiarach, do których zaliczyłbym nie tylko tych nielicznych, którzy przetrwali Pola Śmierci, czy całe pokolenie ich dzieci. Ofiarami reżimu są także weterani partyzanckich wojen, werbowani przez Czerwonych Khmerów siłą w dzieciństwie i zmuszanych do mordowania własnych nauczycieli a nawet rodziców.
Dziś, gdy ich dowódcy robią lukratywne interesy, te sieroty po najkrwawszych socjotechnicznym eksperymencie w dziejach wegetują na obrzeżach społeczeństwa. Są ich całe wioski i całe rodziny, bo przecież postępowi Khmer Rouge, jak nazywa się ich w Kambodży z francuska, werbowali po równo i chłopców i dziewczynki. Wielu z nich nie ma rąk, albo nóg, urwanych przez miny, zalegające do dziś w dżungli i na opuszczonych polach ryżowych. Wielu jest pokiereszowanych w niezliczonych potyczkach i bitwach partyzanckiej wojny. Łączy ich strach przed tym, że skoro sprawiedliwość upomniała się o najwyższe dowództwo, to może przyjść i po nich. A strach rodzi nieufność, którą tylko trochę przełamuje filiżanka herbaty, podana gościom na ganku przed nędznym domem. Siorbiemy ją zgodnie z miejscową etykietą, patrząc na daszek z falistej blachy, którym przykryto miejsce kremacji Pol Pota. To już nie jest część koszmarnej historii Kambodży, tylko atrakcja turystyczna, na której można zarobić. Potwierdza to tablica, na której ktoś napisał w dwóch językach: "Tutaj skremowano Pol Pota. Pomóż zachować to historyczne miejsce"