Czy Węgrzy przestają popierać Orbana?
W Polsce to był jeden z najważniejszych zagranicznych newsów weekendu: kilka tysięcy przeciwników węgierskiego rządu manifestowało w centrum Budapesztu. Większość mediów powielała tę samą depeszę Polskiej Agencji Prasowej, ale niektóre opatrzyły ją tytułami, z którym można było wnosić, że dni żelaznego premiera Orbana są już w zasadzie policzone. A wszystko z powodu zmian w prawie pracy, zmuszających Węgrów do pracowania nawet dwa razy więcej w nadgodzinach. Nie od dziś wiadomo, że mamiący tłumy wielkimi wizjami polityczni demagodzy najczęściej wykładają się, gdy tracą wyczucie nastrojów społecznych. Orban to wyczucie zawsze miał. Czyżby więc nagle je stracił?
Zmiany, nazwane już na Węgrzech 'ustawą niewolniczą" rzeczywiście nie są popularne – wedle sondaży przeciwko są 2/3 Węgrów. co nie może nikogo dziwić, bo nie ma chyba kraju na świecie, którego obywatele na pytanie: czy chcą więcej pracować odpowiedzieliby twierdząco. Rząd broni się, że gwarantowany ustawowo limit 48 godzin pracy w tygodniu będzie przestrzegany a ustawa ma dać jedynie szansę tym, którzy naprawdę chcą więcej pracować w kraju, w którym notorycznie brakuje rąk do pracy. Opozycja z kolei uderza w podejrzanie nacjonalistyczną nutę, twierdząc, że Orban wysługuje się niemieckim koncernom motoryzacyjnym, głównemu dostarczycielowi etatowych umów o pracę na Węgrzech. Nieco mimochodem, ale za to precyzyjnie wyjaśnia to pobłażliwość, z jaką rządy Orbana traktowane są w UE: człowiekowi, zawiadującemu siłą roboczą niemieckiej machiny przemysłowej nie może dziać się w Europie krzywda.
Jednak czy ta zupełnie naturalna i pewnie słuszna irytacja, wyrażana w ulicznych protestach to zapowiedź końca ery Orbana? To na razie bardzo wątpliwe: ludzi na ulicach Budapesztu od uchwalenia w środę nowego prawa pracy przybywało, ale nawet te 10 tysięcy manifestantów z niedzieli to jest promil Węgrów. Oczywiście protesty mogą przybierać na sile, bo niezadowolonych z tego i owego nigdzie nie brakuje, a już na pewno nie na Węgrzech. Tylko czy to się przerodzi w jakiś masowy ruch, zdolny położyć na łopatki rządzący Węgrami Fidesz? To mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, jak egzotyczna koalicja wyszła na ulice.
Są tam związkowcy, broniący praw robotniczych i działacze liberalnej partii Momentum, broniącej prawa do legalizacji marihuany. W kwietniowych wyborach Momentum nie przebiło się ze swoim programem ponad 3 procent poparcia. Znacznie cięższego kalibru politycznego są inicjatorzy całej manifestacji, czyli partia Jobbik, mająca na Węgrzech 20 procent poparcia. Tyle, że Jobbik to nie żadni obrońcy demokracji, tylko partia rasistów i nacjonalistów, uważana za skrajną nawet przez odsądzanego za nacjonalizm od czci i wiary Viktora Orbana. To, że w tej samej manifie z Jobbikiem szli rozżaleni studenci wyrzuconego z Węgier uniwersytetu ŚrodkowoEuropejskiego George'a Sorosa samo w sobie zakrawa na jakąś ponurą polityczną farsę. Nie takie jednak cuda widziała europejska polityka, gdzie niejedna farsa zmieniła się tragedię dla władców, którzy stracili wyczucie nastrojów. Trzeba co prawda będzie na tę wewnętrznie sprzeczną efemerydę trzeba by mono chuchać i dmuchać, żeby rozpalić z niej płomień, zdolny poważnie zagrozić Orbanowi. Ale kiedy jeśli nie teraz, przed świętami liczyć na cuda?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.