Doczekaliśmy się pierwszej afery IV RP
"Newsweek" dotarł do dokumentów z prokuratury rejonowej w Białymstoku, która na polecenie telefonu "z góry" zamrażała śledztwo niewygodne dla działaczy PiS, a wreszcie przeniosła go w odległy region Polski. Czy chodziło o niezależność? Niezupełnie, w sprawie nie pojawia się część zarzutów, za to widnieją znane z gazetowych czołówek nazwiska: Putra, Jurgiel, Kaczmarek.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości obiecywali jawność i przejrzystość życia publicznego. Zapewniali, że wypowiedzą wojnę koteriom i układom. Gwarantowali, że za ich rządów nie będzie świętych krów. Mieli być wolni od grzechów, które doprowadziły do upadku baronów z SLD: kumoterstwa, prywaty, podejrzanych interesów. Zarzekali się, że skończą z instrumentalnym traktowaniem prawa. Z telefonami do prokuratorów i policjantów, zmuszanych do zginania karku przed władzą - zaznacza tygodnik.
I dlatego m.in. zdobyli władzę. Ale historia, którą opisuje "Newsweek", pokazuje, jak szybko grzechy III RP przeniosły się na IV RP. I jak wielką rolę w nowej Polsce wciąż odgrywa zwykły telefon. To za jego pomocą można opóźnić postawienie prokuratorskich zarzutów partyjnemu koledze, by mógł spokojnie walczyć o fotel prezydenta dużego miasta. To za jego pomocą wbrew prawu można w końcu zarzuty te cofnąć. A na dodatek można zrobić to bezpośrednio z gabinetu prokuratora krajowego, który dziś jest ministrem spraw wewnętrznych i administracji.
Sprawa zaczęła się dziewięć lat temu w Białymstoku. Ówczesny prezydent miasta, a dzisiejszy wpływowy poseł PiS Krzysztof Jurgiel, eksminister rolnictwa, wraz z zarządem zdecydował o modernizacji miejskiego zakładu utylizacji odpadów i utworzeniu na jego terenie ultranowoczesnej oczyszczalni ścieków, opartej na technologii podwójnej odwróconej osmozy.
Nie wdając się w szczegóły techniczne - chodziło o to, by oczyszczone ścieki mogły trafiać nie do kanalizacji, ale bezpośrednio do rzek, nie stanowiąc dla nich zagrożenia. W drodze przetargu wybrano poznańską spółkę Arka, a na realizację całej inwestycji, zakładającej również inne prace modernizacyjne, miasto wzięło kredyt w Banku Ochrony Środowiska. W trakcie budowy okazało się jednak, że Arka przeliczyła się z możliwościami. Wtedy jej szefowie zaproponowali kolejnemu (również prawicowemu) zarządowi miasta technologię pojedynczej osmozy, zapewniając, że opracują samodzielnie rozwiązania, które przyniosą taki sam efekt, jak osławiona odwrócona osmoza.
Władze Białegostoku wyraziły zgodę mimo poważnych wątpliwości, które oficjalnie zgłosił właściciel patentu na technologię oczyszczania, firma Pall Rochem, a także gwarantujący kredyt Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
28 września 2001 r. w Hryniewiczach, gdzie miała powstać oczyszczalnia, zebrała się komisja. Przybyli: wiceprezydent Białegostoku Krzysztof Sawicki, wspierany przez dwóch urzędników miejskich, przedstawiciele Arki, trzech inspektorów budowlanych plus zarząd miejskiej spółki Lech, która miała przejąć użytkowanie oczyszczalni. Na czele delegacji Lecha stał prezes Krzysztof Putra, dzisiejszy wicemarszałek Senatu z ramienia PiS. Po naradzie wszyscy podpisali protokół odbioru końcowego inwestycji. Wyraźnie zaznaczyli przy tym, że odebrany obiekt "nie posiada wad trwałych, niedających się usunąć". W dokumencie czytamy także m.in., że "oczyszczalnia odcieków jest wykonana i znajduje się w fazie rozruchu technologicznego. (...) Przekazanie końcowe zamawiającemu i użytkownikowi nastąpi po zakończeniu rozruchu".
Protokół opisywał fikcję, a wszyscy, którzy go parafowali, potwierdzili nieprawdę. W dniu odbioru oczyszczalnia nie była w trakcie rozruchu, nie działała i nie działa do dzisiaj, mimo że władze Białegostoku zapłaciły Arce 4 mln zł. Jak udało się ustalić "Newsweekowi", dokument został podpisany tylko po to, by Bank Ochrony Środowiska mógł uruchomić ostatnią ratę kredytu w wysokości 1,4 mln, którą można było wypłacić do 30 września.