Śmierć Pawła Adamowicza nie wystarczyła, by przestać szczuć
Rok temu jeszcze wydawało się, że coś się zmieni. Przez tydzień po śmierci Pawła Adamowicza w Gdańsku, a z szacunku dla Gdańska i w Polsce zapadła cisza. Zabójstwo prezydenta w czasie wielkiej akcji charytatywnej, w czasie wesołego koncertu i wspólnotowego rytuału, jakim jest światełko do nieba było tak ciężkim ciosem, że ci, który nie mogli dać sobie z nim rady od tego wieczora codziennie przez tydzień gromadzili się na ulicach Gdańska. To zabójstwo uderzyło w ludzkie poczucie bezpieczeństwa, sensu, poczucia jakiegoś podstawowego uporządkowania świata. Ludzie, którzy gromadzili się wspólnie na ulicach Gdańska potrzebowali współdzielić szok, smutek i lęk, którego doświadczyli. Tym bardziej, że zaczęli przeżywać żałobę po człowieku, który był w Gdańsku zwyczajnie lubiany i był stałym, nierozłącznym elementem tego miasta, kimś znajomym, jak kuzyn.
Nie wypadało wtedy być napastliwym, agresywnym, używać stygmatyzujących słów. Wszyscy zamarli. Na pogrzebie padły tylko pojednawcze zdania, albo przynajmniej nie dzielące i to z ust osób, po których można by spodziewać się innych. Ludzie zgromadzeni przed telebimami na ulicach słuchali z równym wzruszeniem ojca Ludwika Wiśniewskiego i biskupa Sławoja Leszka Głódzia, który wygłaszał kazanie na pogrzebowej mszy. Nawet TVP rzuciła się do udowadniania, jak bardzo brzydzi się hejtem, tyle, że na swój sposób, czyli pozywając konsekwentnie osoby zarzucające jej posługiwanie się mową nienawiści i, pośrednio, odpowiedzialnością za pchnięcie do czynu Szymona W.
Nie wypadało szczuć. Niektórzy naiwnie myśleli, że po takim granicznym wydarzeniu, po takim szoku już to poczucie zostanie – że trzeba uważać na słowa wypowiadane publicznie, bo one mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Dostaliśmy właśnie na to dowód, ci który się tego zawsze bali, właśnie przeżyli urzeczywistnienie tych koszmarnych obaw. Jednak cisza nie potrwała długo.
Arcybiskup krakowski nazywa w kościele część ludzkości „zarazą” i jest fetowany przez wpływowych polityków władzy i sprzyjające im media. Telewizja publiczna sugeruje tęsknoty władz Gdańska za hitlerowskimi Niemcami i nic jej się za to nie dzieje (na co zwrócił niedawno uwagę w liście otwartym brat zamordowanego prezydenta Gdańska Piotr Adamowicz). A prokuratura nie widzi nic niebezpiecznego w tym, że do prezydentki miasta przychodzą listy powstałe z inspiracji telewizyjnym przekazem. Jakby w tym mieści nic się nie zdarzyło, jakby Aleksandra Dulkiewicz nie była następczynią Pawła Adamowicza. Telewizja Publiczna w dniu finału WOŚP, obarcza odpowiedzialnością za śmierć Adamowicza Jerzego Owsiaka. Nie - podgrzewany w Polsce od pięciu lat nastrój wrogości dwóch stron, tylko Owsiaka i chorobę psychiczną mordercy.
Kiedyś można było wzywać polityków, duchownych i media do opamiętania zdaniem: „czekacie, aż ktoś zginie?” Od roku już nie można, bo ktoś zginął i nic się z tego powodu nie zmieniło.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.