Wirus z Wuhan. Epidemia strachu
Ten temat nie schodzi z czołówek światowych mediów. Epidemia z Wuhan w Chinach stała się najnowszą plagą, nękającą nasz i tak już pogrążony ponoć w chaosie i upadku świat. Śledzimy medialne wyliczanki, dotyczące kolejnych zachorowań i pojedynczych przypadków, odkrytych w kolejnych krajach, poddając się mimowolnie histerii, jaką wieści te mają wywoływać.
Nie, żeby problemu nie było. Infekcja może być rzeczywiście groźna - zmarło na nią już kilkadziesiąt osób a chorych, w samych Chinach jest około 3 tysiące. Do tego jeszcze dochodzi najnowsza informacja chińskich władz sanitarnych, które twierdzą, że wirus jest zaraźliwy zanim jeszcze wystąpią jakiekolwiek symptomy choroby. Może to oznaczać, że choroba z Wuhan będzie znacznie groźniejsza do opanowania, niż się to wydaje. Nosiciele wirusa mogą bowiem roznosić go, nie mając nawet pojęcia, że zostali zarażeni.
Tylko, czy rzeczywiście są powody do aż tak wielkiej histerii, jaką obserwujemy ostatnio w mediach? Przecież przed wystąpieniem objawów zaraża każda odmiana grypy. Na tę najnowszą, odkrytą w Wuhan zmarło na razie kilkadziesiąt osób - w samej tylko Polsce na znane dotąd odmiany tej choroby i wywołane nią powikłania umiera kilkaset osób i nikt jakoś nie robi z tego wielkiego powodu do paniki.
Rozumiem oczywiście Chińczyków, który dmuchają na zimne z dwóch przynajmniej powodów: po pierwsze epidemia wybuchła tuż przez Chińskim Nowym Rokiem, gdy miliony ludzi odwiedzają swoje rodziny, korzystając z jedynych często wolnych dni w roku. Trzeba bić w bęben i stosować nadzwyczajne kwarantanny, bo to okres wyjątkowej jak na Chiny mobilności populacji. Drugi powód jest taki, że władze w Pekinie po prostu nie chcą stracić twarzy. To ważny element chińskiej kultury, często zupełnie niedoceniany: reputacja i wiarygodność lub jej brak świadczy o społecznym być albo nie być. Władze, które roszczą sobie prawa do mocarstwowych aspiracji nie mogą zwyczajnie polec na nieumiejętnym kontrolowaniu epidemii, bo to będzie oznaczało, że z kontrolą społeczeństwa też sobie mogą nie poradzić.
W Pekinie świetnie pamiętają wielki blamaż, jaki miał miejsce podczas epidemii SARS na początku XXI stulecia. Komunistyczny w swojej istocie biurokratyczny system sobie z problemem nie poradził, próbując tuszować pojawienie się problemu, zamiast z nim się mierzyć. Zanim powiadomiono WHO wirus zabił pół tysiąca ludzi i rozwlókł się po świecie, ściągając na Chiny słuszne gromy i krytykę całego cywilizowanego świata. Politbiuro odrobiło tamtą lekcję i teraz dmucha na zimne, wprowadzając bezlitosną kwarantannę wielomilionowej metropolii i kolejnych ognisk choroby. Produkuje także chwytające za serce obrazki, pokazujące z dronów koparki, uwijające się przy budowie szpitala. Ma on powstać w kilka dni specjalnie dla ofiar nowego wirusa. To działania sensowne i konieczne, ale pompowane także propagandowo ku pokrzepieniu serc obywateli i dla dobrego samopoczucia rządzących. Taka jest cena opanowania choroby. Tylko, czy naprawdę musimy aż tak bardzo ulegać sterowanej zdalnie histerii?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.