Prywatyzacja kosmosu zaczęła się na długo przed Elonem Muskiem. Tak startował SpaceShipOne
Po sześćdziesięciu trzech minutach White Knight wzniósł się na wysokość 14 315 metrów i osiągnął przewidziany punkt odłączenia SpaceShipOne. Rozpoczęło się odliczanie. Statek kosmiczny oddzielił się od samolotu macierzystego i jego silnik został przestawiony w stan gotowości.
— Gotów… zapłon! — powiedział Mike Melville.
Przyspieszenie odrzuciło jego głowę do tyłu, wciskając w oparcie fotela. Leciał teraz prawie pionowo do góry, szybko osiągając prędkość okołodźwiękową. Silny gradient wiatru utrudniał sterowanie statkiem, grożąc zniesieniem go z kursu na tyle, że nie doleci on wystarczająco wysoko, by osiągnąć skraj kosmosu. Następnie Mike usłyszał trzy złowieszcze głośne dźwięki — jeden silny i dwa słabsze. Nie mogąc spojrzeć na rakietę z zewnątrz, by przekonać się, co się stało, zaniepokoił się, że doszło do uszkodzenia statku lub odpadł jakiś jego element. Wyglądało na to, że start nie wyszedł najlepiej.
W siedemdziesiątej siódmej sekundzie lotu silnik zgodnie z planem zgasł. Mike miał wrażenie, że nie zadziałał on prawidłowo i nadal martwił się słyszanymi wcześniej dźwiękami. Obawiał się, czy statek ma dostateczną bezwładność, by dał radę dolecieć do linii Kármána.
W ośrodku kierowania lotem rozległy się burzliwe oklaski, albowiem wyglądało na to, że statek wzniósł się na wysokość 100 kilometrów nad poziomem morza, ale szybko ucichły. Należało poczekać na ostateczny raport o osiągniętej wysokości. Konstruktor Burt Rutan siedział po prawej stronie Douga Shane’a, a Paul Allen i dwaj przedstawiciele Zarządu Komercyjnego Transportu Kosmicznego FAA stali z tyłu za ich plecami.
Tysiące ludzi zgromadzonych w strefie postojowej spoglądało przez silne obiektywy i lornetki. Inni trzymali ręce wyciągnięte ku niebu jak gdyby w jakimś uniwersalnym geście pozdrowienia, usiłując uchwycić wzrokiem powracający SpaceShipOne, który widać już było jako białą kropkę z długą smugą kondensacyjną.
Statek leciał w stronę słońca. Ktoś krzyknął: „Dawaj, Mike, dawaj!”. Nieopodal mężczyzna w czapce z metalowej folii sprzedawał T-shirty z nadrukami: „Pozdrów moją matkę kosmitkę” i „Zabierz mnie na Saturna”. Jakaś kobieta trzymała plakat: „Wybieramy się w kosmos i rząd nie ma nic do tego”. Na innym plakacie było napisane: „Czekałem na to 40 lat”. W strefie postojowej stała również żona Mike’a Sally z synem, nerwowo wpatrując się w niebo.
Mike przygotował opierzenie do wejścia w atmosferę, które miało nastąpić za cztery minuty. Kiedy odblokował i aktywował je, poczuł głuche uderzenie, gdy ustawiło się ono pod wymaganym kątem 65 stopni. Z tym wszystko w porządku, pomyślał. Wpatrując się w znajdujący się przed nim monitor, zauważył, że stabilizatory na opierzeniu służące do sterowania przy locie na dużej wysokości są ustawione nierówno — jeden pod kątem 10 stopni, a drugi 30 stopni. To musi być jakiś błąd, pomyślał. Ale tak było naprawdę. Niedobrze. Mike wiedział, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie — przy różnicy 20 stopni w ustawieniu stabilizatorów statek mógł wpaść w korkociąg, z którego nie byłby w stanie wyjść. Jeśli nie znajdzie rozwiązania, nie ma szans, by powrócił żywy. Opuścić samolot mógł jedynie przez dziób, ale przy naddźwiękowym korkociągu nie wchodziło to w grę.
W ośrodku kierowania lotem Shane zasugerował, by „ustabilizował statek ręcznie trymerem poziomym”. Specjalista od aerodynamiki Jim Tighe, siedzący rząd dalej za Shane’em, polecił Mike’owi pociągnąć za włącznik, by odpalić silnik rezerwowy. Mike spróbował to zrobić, lecz silnik rezerwowy nie zadziałał. Mike głośno westchnął. Był bardziej zasmucony aniżeli spanikowany. Tam tysiące ludzie wpatrywało się w niebo i czekało, a on był tu sam w tej eksperymentalnej kapsule kosmicznej.
Nagle w ośrodku kierowania lotem ze SpaceShipOne utracono łączność. Paul Allen poznał to po zmienionych pozach i gestach członków zespołu. Burt i Doug pochylili się do przodu w swoich fotelach.
— Ziemia do SpaceShipOne — powiedział Doug.
Cisza.
— Ziemia do SpaceShipOne.
Brak odpowiedzi.
Wargi Douga zaczęły lekko drgać.
— Ziemia do White Knight. Nawiążcie ze SpaceShipOne kontakt.
Nadal cisza.
— White Knight do SpaceShipOne.
Kilka chwil później Mike, teraz rozpaczliwie poszukując rozwiązania, postanowił raz jeszcze użyć trymera. Tym razem, z niewiadomych dla niego powodów, lewy statecznik poruszył się. Jak się później wyjaśniło silnik o zaawansowanej konstrukcji poruszający statecznikami zaprogramowany był tak, by się automatycznie wyłączać w celu uniknięcia przegrzania, o czym nie wiadomo było ani Mike’owi, ani ludziom z ośrodka kierowania lotem. Po dwóch minutach po ostygnięciu silnik włączał się ponownie.
O Boże, zadziałało, pomyślał Mike.
— SpaceShipOne do Ziemi — powiedział Mike i w ośrodku kierowania lotem słychać było, jak wszyscy odetchnęli z ulgą.
— Zablokuj stateczniki, tak jak są i nie ruszaj już trymera — polecił szybko Jim Tighe.
— Przy takim ustawieniu możesz lądować — dodał Shane.
Teraz Mike mógł już się napawać wspaniałą panoramą widoczną przez iluminatory. Wyglądało na to, że jednak przeżyje następny dzień.
– O rany – powiedział powoli, a jego tętno stopniowo powracało do normy, gdy wodził oczami po krzywiźnie Ziemi. – Wow! Nie uwierzylibyście, jak tu jest pięknie.
Już od trzech czy czterech minut znajdował się w stanie nieważkości.
Odsunął zamek błyskawiczny lewej kieszeni swojego kombinezonu, by wyciągnąć opakowanie drażetek M&M, które kupił w miejscowym sklepiku po drodze z domu do pracy. Gdy je otworzył, garść kolorowych cukierków wyleciała w powietrze niczym rozbryzg chłodnej wody w gorące, letnie popołudnie. Słodycze pływały na wszystkie strony po zalanej słońcem kabinie, niczym drobiny tęczy, odbijając się z cichym stuknięciem od różnych powierzchni.
– On znajduje się trzydzieści dwa kilometry na południe od wyznaczonego punktu lądowania – powiedział Shane.
– Musimy obrać kurs na północny zachód – odparł Tighe.
Siła ciężkości niebawem powróciła i pląsające drażetki niczym grad opadły na podłogę kabiny.
– Oho, przyszły g [grawitacja – red.] – powiedział Mike, ciężko oddychając, gdyż przy hamowaniu w atmosferze poddany był naciskowi ponad pięciokrotnie większemu od normalnej grawitacji.
Zewnętrzne części statku rozgrzały się do tysiąca stopni. Mike’a chroniła przed wysoką temperaturą warstwa szpachlówki doprawionej cynamonem i oregano.
– Schodzimy, g minęły – powiedział Shane, gdy Mike leciał już wolniej od prędkości dźwięku. Następnie, spoglądając na monitor, oznajmił: – Widać statek. Mike, wszystko w porządku? – zapytał.
– Idzie znakomicie – odparł Mike, chociaż wciąż był niespokojny i chciał, by któryś z pilotów samolotów obserwacyjnych obejrzał dokładnie statek z zewnątrz.
Po kilku minutach inspekcji wizualnej Mike’owi zakomunikowano, że zauważono jedynie niewielkie wklęśnięcie wokół dyszy, ale niczym to nie grozi.
Gdy zgromadzony na pustyni tłum dostrzegł powracający SpaceShipOne, ponownie rozległ się gromki aplauz, najgłośniejszy tego dnia. Maleńki statek na nieboskłonie wyglądał jak latawiec, który uciekł gdzieś wysoko. Sally ukryła twarz w dłoniach i wyszeptała: „Wróć do domu, Michael”. Ludzie zaczęli skandować: „Dawaj, chłopie, dawaj”. Jakiś mężczyzna wrzasnął: „To jest właśnie Ameryka!”. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jak trudny był to lot.
Wypuściwszy podwozie, SpaceShipOne wracał do domu z samolotem macierzystym i samolotami obserwacyjnymi po bokach.
Przypominająca kształtem ptaka maszyna rzucała ciemny cień przesuwający się po płycie lotniska. W kilka sekund później przyziemiła ku wtórowi burzy oklasków i okrzyków radości. Dodatkowe oklaski zebrał pewien mężczyzna, który krzyknął o Mike’u: „Ten facet jest zajebisty!”.
Mike w kabinie również wydał z siebie gromki okrzyk „Yeehaw!”. Kosmicznemu kowbojowi udało się przeżyć kolejny dzień.
W ośrodku kierowania lotem Shane – człowiek, którego specjalnością było nieokazywanie jakichkolwiek emocji – ocierał łzy z oczu. Paul Allen poklepał Burta po plecach i obaj wyszli na powitanie Mike’a. Oni widzieli kolejne wskazania wysokości: 326, 327 i niektórzy uważali, że doszło do 328 [tysięcy stóp] – co odpowiada 100 kilometrom. Nikt jednak nie wiedział na pewno, czy oficjalnie została osiągnięta granica kosmosu. Trzeba było poczekać na dane telemetryczne z prywatnego zespołu śledzącego oraz zespołu z Centrum Badawczego NASA imienia Drydena w Edwards Air Force Base.
Wygramoliwszy się z kabiny, Mike krótko stał chwiejnie na pasie startowym. Gdy Burt i Paul dotarli do SpaceShipOne, Mike i Burt uściskali się niczym najlepsi przyjaciele, którzy nie widzieli się od lat.
– Skoro udało się to zrobić, jesteśmy w stanie zrobić wszystko – rzekł Mike z promiennym uśmiechem.
– Jak się czujesz? – spytał Burt.
– Nigdy dotąd tak dobrze się nie czułem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.