Sanitariuszka z pułku „Baszta”: Jakoś udawało mi się uciekać przed śmiercią

Dodano:
Maria Kowalska jako siedemnastolatka wstąpiła do konspiracji pod pseudonimem „Myszka” Źródło: Archiwum prywatne
Wezwano nas kiedyś na tyły Puławskiej. Zanim udało nam się dobiec, okazało się, że dziewczynki, które miałyśmy przenieść, leżały pod domem. Martwe. To oswajanie się ze śmiercią było codzienne. Najgorsze były pociski zwane „krowami”; leciały z przerażającym hałasem, ten dźwięk już nastrajał, że zaraz wydarzy się niebezpieczeństwo. A już za chwilę byłyśmy w innym miejscu, gdzie rozmawiałyśmy, żartowałyśmy. Żyliśmy w wariackim świecie. C’est la vie – publikujemy fragment książki pt. „Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i Spółka.
Maria Kowalska (z domu Chytrowska) była sanitariuszką z pułku „Baszta”. Jako siedemnastolatka wstąpiła do konspiracji pod pseudonimem „Myszka”. Gdy Powstanie Warszawskie zakończyło się, „Myszka” znalazła się grupie czterdziestu sanitariuszek i łączniczek z powstania, która trafiła do pierwszego i najdłużej działającego na polskich ziemiach obozu koncentracyjnego – Stutthof. Były to jedyne Polki o statusie jeńców wojennych, które trafiły do obozu zagłady. Ich czterdziestka wpisała się na karty historii jako „kobiety pistolety”. Polaryzowały obozowych więźniów. Mężczyźni je kochali, kobiety nienawidziły. Maria Kowalska jest jedną z ostatnich żyjących „Kobiet Pistoletów".

Wiktor Krajewski: Przychodzi dzień, na który przygotowujecie się od dłuższego czasu. Jak wspomina pani 1 sierpnia 1944 roku?

Maria Kowalska: Godzinę „W” wspominam… dziwnie. Jeszcze przed 1 sierpnia zaalarmowano, że mamy natychmiast stawić się w naszym punkcie, w mieszkaniu przy ulicy Kieleckiej 46. Okazało się jednak, że był to fałszywy alarm, i że powstanie wybuchnie, ale jeszcze nie teraz. Nie powiedziano, kiedy możemy się spodziewać kolejnego sygnału, więc czekaliśmy cierpliwie na znak, by stanąć do boju z okupantem. Nie nabrałyśmy wątpliwości.

Emocje nie zostały ostudzone. W sumie byłyśmy na ten znak gotowe, bo liczyłyśmy naiwnie na to, że nasz zryw wszystko skończy; że wygramy, pokonamy Niemców.

U fryzjera pojawiła się znajoma łączniczka i powiedziała, że nie zostało zbyt wiele czasu, bo o 17.00 mamy się stawić w umówionym miejscu. Poszłam do domu, żeby wziąć potrzebne rzeczy. Mama i tata doskonale wiedzieli, dlaczego tak się śpieszę. Wszystkie w naszym punkcie stawiłyśmy się ubrane dość podobnie. Sukienki z materiału harcerskiego miały być wytrzymałe. Zabrałyśmy też ciepłe ubrania, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nasze starania dobiegną końca. Zakładano, że potrwa to kilka dni, ale musiałyśmy być przygotowane na każdą sytuację. Wyglądałyśmy… ładnie. Doskonale pamiętam wypustki, które każda z nas miała na sukience.

Źródło: Wprost
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...