Bułgarski Makłowicz i wożenie na osłach. Jak socjalistyczne raje kusiły turystów
Historia globalnej turystyki drugiej połowy XX wieku zaczyna się od mobilności. Szybka kolej, transatlantyckie rejsy, które ustąpiły dalekosiężnym lotom, a same zmieniły się w wycieczkowce, a do tego wszystkiego globalizacja gospodarki – wszystko to doprowadziło do specyficznego paradoksu turystyki.
Paradoks ten wyrażają określenia „globalny” i „lokalny”. Począwszy od lat 60. XX wieku turysta w każdym miejscu świata dostać może podobne (czyli globalne) doświadczenie bycia turystą: pokój w klimatyzowanym hotelu z basenem i codzienną zmianą ręczników; gwarancję słońca i tropikalnego klimatu, i ogólnie wszystko, co nazywamy „wysokim standardem” nie bacząc na pierwotne znaczenie tego słowa.
Symbolem tych – nazwijmy je tak z braku lepszego słowa – wartości są luksusowe imperium Conrada Hiltona i sieć hotelarska o wymownej nazwie InterContinental. W Warszawie do tej sieci należał hotel Victoria przy obecnym pl. Piłsudskiego, dokąd, w sławnych słowach z „Misia” Barei, „straszne się chamstwo zjeżdżało z całego świata, kasza niedogotowana”.
Obok globalności resorty oferowały jednocześnie lokalność: możliwość doświadczenia miejscowej kultury w bezpiecznym – bo zestandaryzowanym – doświadczeniu. Stąd potrzeba budowy coraz to nowych landmarków, jedynych w swoim rodzaju atrakcji turystycznych, a także ich mniej permanentnych odpowiedników, takich jak kuchnia, lokalne alkohole (turystka to koło zamachowe kariery choćby tequili) itp. Hawaje za swój znak rozpoznawczy uczyniły przykładowo piękno rdzennych mieszkanek, przyznajmy uczciwie – sławione już w dzienniku pokładowym brytyjskiego odkrywcy wysp, kapitana Cooka.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.