35 pożarów jednocześnie, staruszka bez głowy, czerwony krzyż na celowniku. Tak pracują służby w Charkowie
– W porównaniu z pierwszymi dniami wojny, gdy poruszaliśmy się po omacku i nie mieliśmy wiedzy, co jeszcze może się stać nabraliśmy większego doświadczenia. Nie wiedzieliśmy, jak się to rozwinie, czego się tak naprawdę spodziewać – mówi pułkownik Torjanyk.
– Poznawaliśmy różnice między klasycznym pożarem, a pożarem w wyniku uderzenia rakiety. To jednak co innego. To większy obszar, większe zrujnowania, więcej ofiar. I tego wszystkiego musieliśmy się nauczyć. Paradoksalnie zmniejszyła się liczba „zwykłych” pożarów, bo ludzie powyjeżdżali, bo wiele przedsiębiorstw nie pracowało. Kiedyś takich wyjazdów było nawet 200 na dobę, teraz może kilka. Dzięki temu nigdy nie zabrakło nam rąk do pracy, nigdy nie było sytuacji, w której ktoś dzwonił po pomoc na numer alarmowy i usłyszał, że nie ma komu przyjechać. Czasem nie dojeżdżaliśmy wyłącznie dlatego, że wojsko nie przepuszczało nas na blokpoście, gdy ich zdaniem ostrzał był za silny. A tam przecież na naszą pomoc zawsze czekają ludzie – opowiada.
Tak m.in. ratownicy nie zostali wpuszczeni do miejscowości na północ od Charkowa – to Cyrkuny i Czerkaskie Tyszki, które były niemal non-stop pod bardzo silnym ostrzałem Rosjan.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.