Przeżył atak na Teatr Dramatyczny w Mariupolu. „Ludzie na podwórkach jedli kawior i krewetki”
Dywagacje o rozpoczęciu pełnowymiarowej rosyjskiej ofensywy przeciwko Ukrainie rozpoczęły się na wiele miesięcy przed 24 lutego. Pojawiały się różne daty, ale gdy zapowiedzi się nie sprawdzały, wydawało się, że do najgorszego nie dojdzie. Nikt nie wierzył w wojnę w XXI wieku. Ludzie w Ukrainie żywili nadzieję, że Kreml nie podejmie tej krwawej decyzji. Młody student urodzony w Mariupolu postanowił anonimowo podzielić się z „Wprost” swoimi wspomnieniami z tego strasznego czasu.
– Po ośmiu latach myśleliśmy, że już wiemy, czym jest wojna i że nie mamy się czego obawiać. Ludzie szli rano do pracy w fabryce, ale tam powiedziano im, że fabryka – po raz pierwszy od II wojny światowej – jest czasowo zamknięta. Już wtedy wydawało się, że nic dobrego z tego nie wyniknie, podobnie jak w 2014 roku – wspomina Iwan*.
Miasto znalazło się pod całkowitą blokadą
Gdy 24 lutego doszło do ataku Rosji na Ukrainę, ludzie we wszystkich regionach kraju w pośpiechu kupowali produkty spożywcze. – Pamiętam, jak w najdłuższych kolejkach wszyscy żartowali, że teraz wszystko kupią i będą to jeść przez długie lata, ale nikt nie pomyślał, że już po 5 dniach miasto znajdzie się pod całkowitą blokadą, a po 10 dniach nie będzie mowy o dostawach żywności – wspomina Iwan.
Pierwsze tygodnie wojny były trudne dla wszystkich. Myśl, że twój dom jest atakowany, a twoje życie może zostać w każdej chwili skrócone przez rosyjską rakietę, nie mieściła się w głowie studentowi z Mariupola. – Najgorszy dla mnie był brak komunikacji, poczucie beznadziei i nieuchronności śmierci. Wydawało się, że w Mariupolu zginiemy albo od bomby, albo z głodu, albo z zimna, albo z choroby – był totalny głód, straszne zimno, brak leków i niemożność wyleczenia się ze zwykłego przeziębienia w takich warunkach – opisuje Iwan.
Na prawym brzegu miasta walki rozpoczęły się nieco później, a pierwsze skutki wojny dało się odczuć już 2 marca. – O godzіny 10 odcięto komunikację i prąd, a do 11 zniknęła woda i ogrzewanie. W okolicy zaczęły się pierwsze działania wojenne. Potem pojawił się problem żywności. Sklepy nie działały, miasto było w blokadzie – mówi Iwan.
„Potem zaczął się rabunek”
Od początku kryzysu żywnościowego w Mariupolu pytanie o to, jak nie umrzeć z głodu, było bardzo realne. Dostawy produktów spożywczych ustały z dnia na dzień. – Trzeciego marca doszło do napadu na hipermarket Metro. Wtedy po raz pierwszy poczuliśmy ludzkie podejście – z całego domu wielopiętrowego ludzie szabrowali i dzielili się ze sobą, każdy miał jakieś jedzenie. Potem zaczął się rabunek absolutnie wszystkich sklepów, nie było już żadnego nienaruszonego – opowiada nasz rozmówca.
Mieszkańcy Mariupola starali się rozsądnie gospodarować swoimi zasobami i żywnością: piekli własny chleb i dzielili jedzenie na porcje na każdy dzień. Po kilku dniach odcięto gaz i od tego momentu ludzie zaczęli zbierać opał i gotować wspólnie na podwórku na ognisku. Wody praktycznie nie było. Cała woda pitna się skończyła i trzeba było zbierać wodę techniczną z kotłowni na osobiste potrzeby oraz deszczówkę, wodę z kranu i każdą mniej lub bardziej nadającą się do picia. Byli ludzie, którzy nie mieli takiej możliwości i zbierali wodę z kałuż.
– Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do takiego życia. Gotowaliśmy na ogniskach, czerpaliśmy wodę ze studni, chodziliśmy spać o 19.00, mieliśmy kontakt ze wszystkimi sąsiadami i tak żyliśmy. Swoją drogą, gotowanie na ogniskach jest na początku nietypowe, wszystko się przypala, ale jak już się załapie, to smakuje naprawdę dobrze – wspomina Iwan.
Teatr Dramatyczny miał być bezpiecznym schronem
8 marca sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej: wszędzie wybuchały bomby. Tego samego wieczoru tuż za domem Iwana spadł pocisk i zapaliły się drzwi u sąsiadów. DSNS (Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych) przyjechała ewakuować mieszkańców bloku mieszkalnego i zabrała naszego rozmówcę i jego rodzinę ze sobą. Wszyscy zostali załadowani jak śledzie w beczce do samochodu ratowniczego i przewiezieni do Teatru Dramatycznego.
– W teatrze mieszkało wówczas 1200 osób. Ludzie dosłownie leżeli wszędzie, na betonowej podłodze, nie było jak przejść. Mieszkaliśmy tam w totalnie niehigienicznych warunkach, nie można było nawet umyć rąk. Byliśmy karmieni trzy razy dziennie: rano dawali nam szklankę wrzątku, na obiad szklankę zupy, na kolację szklankę wrzątku i dwa herbatniki, po które trzeba było stać w kolejce przez 4 godziny – opowiada Iwan.
16 marca całym światem wstrząsnęła wiadomość, że armia rosyjska pozbawiła życia kilkuset cywilów ukrywających się w murach Teatru Dramatycznego. Okupanci dokonali aktu terroryzmu i zrzucili bombę na schron. – O godzinie 10:03 spadło na mnie szkło i deski. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Usłyszałem krzyk. Wszyscy w panice zeszliśmy z ganku i wbiegliśmy do środka, a tam była ogromna chmura kurzu i nie dało się oddychać. Spanikowałem i pobiegłem na pierwsze piętro, gdzie przebywaliśmy. Usłyszałem wołanie o pomoc. Zobaczyłem, że główne wejście jest zablokowane, a żyrandol i dach wpadły do środka, do piwnicy – ze smutkiem wspomina świadek tragedii.
Na podwórku były krewetki, kawior i słodycze
Po kilku nieudanych próbach znalezienia nowego tymczasowego schronienia, nasz bohater i jego rodzina postanowili wrócić na swoje podwórko, gdyż walki przeniosły się do innej części miasta. –19 marca postanowiliśmy uciec z tego miejsca. Ruszyliśmy i poszliśmy na przystanek tramwajowy. Po drodze na jezdni leżały ciała przysypane szkłem i drutami. Bolało mnie serce, gdy patrzyłem na to miasto, w którym mieszkało się całe życie, całkowicie zniszczone – zaznacza Iwan.
Rodzinę ze łzami w oczach witali znajomi z podwórka, bo myśleli, że zginęli pod gruzami Teatru Dramatycznego. Do czasu ich powrotu nie ocalał ani jeden sklep w okolicy, a ludzie mieszkali razem. – Najwięcej było ryb i słodyczy, bo tego było najwięcej także w sklepach. Ludzie na podwórku przez wiele tygodni mieli tylko smażone i pieczone ryby, gotowaną zupę rybną. Jedli łososia, kawior, krewetki królewskie i kalmary. Sąsiedzi przynieśli nam ogrom jedzenia. Widzieliśmy, że wojna bardzo zbliżyła ludzi. Każdy się czymś dzielił, ciągle siedzieliśmy przy ognisku i rozmawialiśmy, wszyscy się ze sobą zaprzyjaźnili – powiedział nasz rozmówca.
Oficjalne źródła z Ukrainy ostrożnie podchodzą do szacowania liczby zabitych w Mariupolu. Choć mowa jest o minimum 20-30 tys. ofiar, tak naprawdę trudno zweryfikować te dane. Ze względu na działania wojenne nie można było pozbierać i pochować ciał, a cmentarze miejskie były zamknięte.
– Było wiele ciał, po kilka na każdym podwórku, ale nie rozkładały się, bo było bardzo zimno, więc nie wydzielały żadnego zapachu. Samotny mężczyzna zmarł z przyczyn naturalnych w naszym holu wejściowym na pierwszym piętrze. Ostatni raz widziano go 3 marca, ale kiedy 24 marca wynieśliśmy go z mieszkania, stwierdziliśmy, że rozkład nawet się nie rozpoczął. Gdy na dworze zaczęło się robić trochę cieplej, zmarłych zaczęto zakopywać bezpośrednio na podwórkach. W naszej mikrodzielnicy naprzeciwko komisariatu było już około 7 pochówków – relacjonuje Iwan.
Chleb z Rosji
Gdy zaczęło brakować żywności, do Mariupola nadeszła „pomoc humanitarna” z Rosji. Iwan opowiada, że nie było innego miejsca, gdzie można by znaleźć jedzenie. Ludzie musieli stać w wielogodzinnych kolejkach, aby przeżyć. – Pierwszego dnia można było dostać dużo ziemniaków i dużo chleba. Cztery bochenki twardego chleba! Nie jadłem go od 7 marca. Do dziś, gdy widzę chleb, nie mogę się powstrzymać, by nie zjeść choć kromki – mówi Iwan.
Kiedy odbiera się człowiekowi możliwość zaspokojenia podstawowych potrzeb i poczucie bezpieczeństwa, wszystko inne, w tym dobra materialne, staje się zupełnie nieważne. Tak było w przypadku pieniędzy w Mariupolu. – Wcześniej nikt nie widywał pieniędzy, nawet dolarów. Nikt ich nie potrzebował. Wszyscy zajmowali się wymianą, wymieniając zrabowany cukier na jakąś pastę pomidorową. Najdroższą „walutą” były oczywiście papierosy i wódka. Chleb, bułki i kiełbaski były natychmiast krojone w kolejce i nigdy nie dotarły do jej końca – tłumaczy Iwan.
Po przeżyciu ponad miesiąca w zablokowanym Mariupolu, naszemu rozmówcy udało się opuścić zniszczone miasto i przenieść na bezpieczne tereny. Teraz cała rodzina bohatera i on sam znajdują się za granicą, gdzie czekają na wyzwolenie ojczyzny i powrót do domu.
* imię zmienione ze względów bezpieczeństwa. Prawdziwe personalia do wiadomości redakcji.