Nastrój sakralny, „religijne” ciągotki i płyta „Omen”. Kasia Lins: Zawsze znajdzie się ktoś obrażony
Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Mogłabyś swobodnie robić muzykę, która sprzedawałaby się w olbrzymich nakładach i dominowała w komercyjnych stacjach radiowych. Decydujesz się jednak pozostać w swoim oryginalnym świecie. Chyba dobrze się w nim czujesz?
Kasia Lins: Czuje się w nim bardzo dobrze.
Pisząc i śpiewając, nie zastanawiam się nad tym, jaki jest cel tych utworów. Nigdy tak nie było, bo muzyka jest dla mnie zbyt ważna, by stać się przedmiotem jakichś kalkulacji.
Mogłabym, rzeczywiście, pisać bardziej popowe piosenki i czasem nawet pomagam w tym innym artystom. Ja sama, nie odnajduję się jednak w takiej stylistyce. To nie jest ten sam rodzaj emocji, jaki jest w moich piosenkach. Moje utwory są nieco cięższe, a niekiedy nawet zbyt mroczne, by zadowolić bardzo szerokie grono słuchaczy. Zdaję sobie z tego sprawę, ale piszę tak, bo tak czuję i nigdy nie myślałam o muzyce jako środku do osiągnięcia celu.
Premiera twojej najnowszej, dość mrocznej, płyty „Omen” zbiega się w czasie z Halloween. To zamierzony zabieg?
Nie, chociaż moim zdaniem, ta płyta to świetne interludium do polskiego święta zmarłych. To zabójczy album. Miłość i śmierć to jego motywy przewodnie i wydaje mi się, że to idealnie wpasowuje się w ten czas. Jednocześnie, chodziło mi jednak o jakiś uniwersalizm, o ponadczasowość.
Trzeba też pamiętać, że każdy ma inną skalę tego mroku. Dla jednych mroczny będzie gotycki Opeth, a dla innych Billie Eilish. Dla mnie moja muzyka jest po prostu nabrzmiała od emocji. Owszem, używam dość ciemnych brzmień i mrocznych porównań, ale to tylko dodaje im seksu. Lubię ten efekt.