Dramatyczne relacje Polaków z zalanej Hiszpanii. Cmentarzyska aut i ludzie uwięzieni w garażach
Zagraniczne media informują o powodzi w Walencji. Bardziej zgodne ze stanem faktycznym będzie jednak określenie: powódź w Comunitat Valenciana, czyli wspólnocie autonomicznej ze stolicą w Walencji. I nie chodzi tu o czepianie się szczegółów, tylko o to, że sama Walencja właściwie wcale nie ucierpiała. Tragedia rozgrywa się głównie na przedmieściach.
– Mieszkam w centrum. Tutaj woda się nie dostała – mówi Ola, Polka, która kilka lat temu przeprowadziła się na stałe do Walencji. – Granicą między terenami zalanymi a suchymi jest nowe koryto Turii. Ona nie wylała, a oddzieliła centrum od wody spływającej z terenów położonych wyżej. Po drugiej stronie widać zniszczone budynki i samochody. Stan rzeki jest wyższy niż kiedykolwiek, odkąd tu mieszkam. Woda wygląda jak na wzburzonym morzu, tworzy się coś w rodzaju fal. Kataklizm czuć też w sklepach. W wielu spożywczakach półki są puste, nawet w centrum. A na południowych przedmieściach sklepy nie działają, bo je zalało – relacjonuje Polka.
Czym jest „nowe koryto” przepływającej przez Walencję rzeki Turia, wyjaśnimy później. Podobnie jak to, jakim cudem centrum pozostało nietknięte, podczas gdy kilka kilometrów dalej woda zmywała z ulic samochody. Jak na ironię, stało się tak prawdopodobnie dzięki decyzji człowieka, którego nazwiska w wielu kręgach w Hiszpanii nie wypada wymawiać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.