Służbowym samochodem po sukienkę
Dodano:
Elżbieta Jakubiak zrobiła awanturę sejmowemu dyspozytorowi tylko dlatego, że ten miał wątpliwości, czy dać jej służbowe auto na zakupy. - Samochód należy mi się jak psu zupa - miała mówić - według relacji "Super Expressu" wzburzona posłanka PiS.
Dyspozytor zwolił się z pracy. Miał dość arogancji posłów - pisze gazeta. - Sama bym go zwolniła. Nie miał prawa tak się zachowywać - twierdzi posłanka.
Pan Piotr M., sejmowy dyspozytor, całą sprawę opisał w liście do marszałka. Według naszych informacji, po awanturze, jaką zrobiła mu posłanka, był roztrzęsiony i długo nie mógł dojść do siebie. Współpracownicy Bronisława Komorowskiego nie chcą tego komentować. Mogę tylko potwierdzić, że trafiło do nas pismo od dyspozytora - mówi nam Jerzy Smoliński, rzecznik marszałka Sejmu.
Według gazety, całe zajście wyglądało tak: rano Jakubiak zamówiła sejmowe auto. Kierowca czekał prawie godzinę, ale pani poseł nie przyszła. Przed godz. 12 zadzwoniła ponownie, prosząc o auto, które zawiezie ją pod centrum handlowe, gdzie ma odebrać... sukienkę. Dyspozytor zapytał, czy wyjazd na pewno jest służbowy. Wówczas pani poseł puściły nerwy.
Pytana przez "SE" mówi: - Ten pan przekroczył granice rozmowy z posłem. Jak śmiał mnie o to pytać! Nie jest moim spowiednikiem i łaski mi nie robi. Dobrze, że rozmawialiśmy tylko przez telefon, bo pewnie na słowach by się nie skończyło. (...) Jestem szefową komisji, a on podległym pracownikiem. Nie życzę sobie, by ktoś traktował mnie jak potencjalnego oszusta. Samochód to żaden luksus, tylko mój warsztat pracy. Po co kancelaria chce wiedzieć, gdzie jadę? Przecież to jest inwigilacja! - denerwuje się posłanka PiS.
Zapewnia, że od początku kadencji zamawiała sejmowe auto tylko kilka razy. - To nie jest tanie państwo, ale dziadostwo. Nieraz musiałam się wstydzić. Pamiętam, jak do ambasady austriackiej drałowałam na piechotę. A jak ostatnio odbierałam delegację z Bundestagu, to samochód ledwo zipał, a klimatyzacja prawie nie działała - ucina.
Pan Piotr M., sejmowy dyspozytor, całą sprawę opisał w liście do marszałka. Według naszych informacji, po awanturze, jaką zrobiła mu posłanka, był roztrzęsiony i długo nie mógł dojść do siebie. Współpracownicy Bronisława Komorowskiego nie chcą tego komentować. Mogę tylko potwierdzić, że trafiło do nas pismo od dyspozytora - mówi nam Jerzy Smoliński, rzecznik marszałka Sejmu.
Według gazety, całe zajście wyglądało tak: rano Jakubiak zamówiła sejmowe auto. Kierowca czekał prawie godzinę, ale pani poseł nie przyszła. Przed godz. 12 zadzwoniła ponownie, prosząc o auto, które zawiezie ją pod centrum handlowe, gdzie ma odebrać... sukienkę. Dyspozytor zapytał, czy wyjazd na pewno jest służbowy. Wówczas pani poseł puściły nerwy.
Pytana przez "SE" mówi: - Ten pan przekroczył granice rozmowy z posłem. Jak śmiał mnie o to pytać! Nie jest moim spowiednikiem i łaski mi nie robi. Dobrze, że rozmawialiśmy tylko przez telefon, bo pewnie na słowach by się nie skończyło. (...) Jestem szefową komisji, a on podległym pracownikiem. Nie życzę sobie, by ktoś traktował mnie jak potencjalnego oszusta. Samochód to żaden luksus, tylko mój warsztat pracy. Po co kancelaria chce wiedzieć, gdzie jadę? Przecież to jest inwigilacja! - denerwuje się posłanka PiS.
Zapewnia, że od początku kadencji zamawiała sejmowe auto tylko kilka razy. - To nie jest tanie państwo, ale dziadostwo. Nieraz musiałam się wstydzić. Pamiętam, jak do ambasady austriackiej drałowałam na piechotę. A jak ostatnio odbierałam delegację z Bundestagu, to samochód ledwo zipał, a klimatyzacja prawie nie działała - ucina.