Na ratunek ekonomii

Dodano:
Timothy F. Leithner - jako następny sekretarz skarbu i Lawrence Summers - jako doradca ekonomiczny prezydenta mają wyprowadzić amerykańską gospodarkę na spokojne wody.
W wyborze człowieka odpowiedzialnego za amerykańską ekonomię, przyszły prezydent postawił na kogoś podobnego do siebie. Geithner jest dość świeżą twarzą na scenie politycznej, ma tyle samo lat co Obama, podobnie, jak on wychowuje dwójkę małych dzieci i ma nawet zbliżony temperament. Istnieje więc szansa, że część uroku, jaki roztacza wokół siebie prezydent-elekt spłynie również na szefa Departamentu Skarbu.

Geithner z wykształcenia jest ekspertem stosunków międzynarodowych, specjalizującym się w krajach azjatyckich. W czasach Reagana trafił do Departamentu Skarbu, gdzie spędził następnych kilkanaście lat. Jego największym osiągnięciem było objęcie w 1997 r. stanowiska zastępcy sekretarza do spraw międzynarodowych. Po odejściu z administracji pracował dla Council on Foreign Relations i Banku Światowego, by w 2003 r. zostać mianowanym dyrektorem Banku Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku. Na tym stanowisku, wspólnie z szefem Rezerwy, Benem Bernanke i sekretarzem skarbu, Henrym Paulsonem, obserwował, jak się rodzi obecny kryzys i usiłował mu zapobiec. Ma więc wiedzę, jak mało kto, na temat jego przyczyn oraz możliwych rozwiązań. Z drugiej strony na Geithnera, jako głównego bankiera odpowiedzialnego za firmy na Wall Street, spada odpowiedzialność za rozmiary katastrofy. Nie zapobiegł bankructwu Lehman Brothers. Przygotowany przez niego plan ratunkowy dla AIG nie powstrzymał załamania giełdy. Poparł gigantyczne subwencje zaordynowane przez Paulsona, które były krytykowane jako marnotrawstwo publicznych pieniędzy. Ponadto Geithner nie posiada wykształcenia stricte ekonomicznego, a w jego CV nie ma pracy w żadnej korporacji, gdzie mógłby zdobyć doświadczenie. Może to być obecnie dobrze odbierane przez nastawione negatywnie do Wall Street społeczeństwo, ale rodzi pytania o jego kompetencje. Republikanie w Senacie z pewnością nie przepuszczą okazji, by je zadać.

Dłuższą i bardziej wyrazistą karierę ma Lawrence Summers. Urodzony w rodzinie ekonomistów (jego stryjem jest Paul Samuelson, laureat Nagrody Nobla), początkowo studiował fizykę, zanim podążył za rodzinnym przykładem. Na początku lat 90 służył jako główny ekonomista Banku Światowego, by po objęciu władzy przez Clintona przejść do Departamentu Skarbu. Przesuwał się tam po kolejnych szczeblach kariery, by w 1999 r. objąć kierownictwo departamentu. Za jego rządów Stany Zjednoczone osiągnęły nadwyżkę budżetową – rzecz w obecnych realiach nie do pomyślenia.

Przewaga doświadczenia początkowo ustawiła Summersa na pozycji faworyta do Departamentu Skarbu. Inne fakty z jego życiorysu w połączeniu ze świeżością Geithnera spowodowały jednak, że Obama postawił w końcu na tego ostatniego. Kariera Summersa w departamencie przypadła na złote lata neoliberalizmu, deregulacji i rozwoju wielkich korporacji, co w dzisiejszych czasach nie jest powodem do chwały.

Obaj ekonomiści będą pełnić w przyszłej administracji odmienne, ale uzupełniające się role. Geithner, wystawiony na pierwszą linię strzału, zajmować się będzie działaniami krótkoterminowymi ratującymi amerykańską gospodarkę: dysponowaniem resztą z 700 mld dolarów funduszu pomocowego Paulsona i ewentualnymi subwencjami dla dalszych zagrożonych firm. Summers natomiast w zaciszu Białego Domu będzie wspólnie z Obamą kreślił wizje działań rozłożonych na lata. Przykładem może być pakiet stymulacyjny, mający ochronić 2,5 mln miejsc pracy, zaproponowany przez Obamę. Summers jest jednym z jego głównych orędowników.

Jeśli chodzi o poglądy gospodarcze, Summers i Geithner pochodzą z przeciwnych nurtów myśli ekonomicznej, ale w obecnej sytuacji powinni być gotowi porzucić ideologię na rzecz skuteczności. Summers jest dzieckiem swojej epoki – jako człowiek z doświadczeniem ze złotych lat dziewięćdziesiątych zawsze opowiadał się za wolnym handlem i globalizacją. Z kolei Geithner zawsze był postrzegany jako interwencjonista, opowiadający się za zwiększonym udziałem państwa w gospodarce. Jak wynika z opowieści jego współpracowników, nie jest jednak doktrynerem. Wydaje się więc, że w momencie poprawy sytuacji na rynkach pozwoli gospodarce na większą swobodę.

Wybór tych nazwisk to kolejne potwierdzenie pragmatyzmu Obamy. Wbrew oczekiwaniom przynajmniej części swoich zwolenników nie zerwał z waszyngtońskim establishmentem, otaczając byłymi urzędnikami w administracji Clintona. Zamiast zmarginalizować Hillary Clinton, zaoferował jej stanowisko sekretarza stanu, wychodząc z założenia, że lepiej mieć w niej przyjaciela niż wroga. Zapewne zdrowy rozsądek zastosuje również w podchodzeniu do gospodarki. Wydaje się, że Obama podąża śladami swojego wielkiego poprzednika, Franklina Delano Roosevelta. Ten, zmagając się z Wielkim Kryzysem, wyznawał prostą zasadę – „nieważne co, ważne żeby działało."
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...