Dziurawy budżet
Dodano:
Ujawnione przez dziennikarzy manko w budżetach MON i MSW sugerowało, że w grudniu w budżecie państwa zabrakło pieniędzy i otwierać się zaczęła dziura budżetowa. Rząd "szedł w zaparte" i twierdził, że żadnych niedoborów nie ma.
Niestety, opublikowany z dziwnym opóźnieniem, komunikat o szacunkowym wykonaniu budżetu w grudniu potwierdza najgorsze przypuszczenia. Dziura jest i to ogromna. Grudniowe dochody wyniosły tylko 19 mld zł przy średniej miesięcznej 21,5 mld zł (a dodać trzeba, że grudzień był zawsze miesiącem najwyższych dochodów). W stosunku do preliminarza budżetowego oznacza to brak rzędu 3-3,5 mld zł. A co najgorsze jest to, że ów brak spowodowany był gwałtownym spadkiem przychodów z podatków pośrednich, które wyniosły tylko 9,6 mld zł (średnia z poprzednich miesięcy 13 mld zł) i były niższe nawet od przychodów w grudniu 2007 r., kiedy do budżetu z tego tytułu wpłynęło ponad 11 mld zł.
Można się spierać czy miesięczny spadek dochodów tej skali da skumulowany efekt roczny na poziomie 20, 25, 30 czy jeszcze więcej miliardów. I choć wysokość tej kwoty nie jest bez znaczenia, w każdym przypadku oznaczać to będzie – co najmniej – podwojenie zaplanowanego deficytu. A to już jest tragedia, bo w sytuacji kiedy prawie 80 proc. wydatków to tak zwane wydatki sztywne, nie bardzo jest je gdzie ciąć. Bardzo trudno będzie także sfinansować te wydatki wyższym deficytem. I to nie ze względu na kryteria unijne czy przerzucenie bardzo wysokiego kosztu obsługi długu na przyszłe pokolenia. Powód jest bardziej prozaiczny. Po prostu w Polsce może zabraknąć pieniędzy. Pojemność rynku kredytowego w tym roku jest szacowana na 50 mld zł i dla sfinansowania rysującego się deficytu budżet musiałby zgarnąć te pieniądze w całości. To jednak oznacza praktyczne odcięcie od kredytów (i bardzo wysoki ich koszt) przedsiębiorstw, co może produkcję całkowicie dobić. A o finansowanie zagraniczne także będzie bardzo trudno i upchnięcie polskich obligacji na rynku światowym nie będzie łatwe, a na pewno bardzo kosztowne.
Perspektywy budżetu są zatem niezbyt różowe i myślę, że dzisiaj żadna z partii opozycyjnych nie zazdrości Tuskowi, Platformie i PSL, że rządzić przyszło im w tak ciężkich czasach.
Można się spierać czy miesięczny spadek dochodów tej skali da skumulowany efekt roczny na poziomie 20, 25, 30 czy jeszcze więcej miliardów. I choć wysokość tej kwoty nie jest bez znaczenia, w każdym przypadku oznaczać to będzie – co najmniej – podwojenie zaplanowanego deficytu. A to już jest tragedia, bo w sytuacji kiedy prawie 80 proc. wydatków to tak zwane wydatki sztywne, nie bardzo jest je gdzie ciąć. Bardzo trudno będzie także sfinansować te wydatki wyższym deficytem. I to nie ze względu na kryteria unijne czy przerzucenie bardzo wysokiego kosztu obsługi długu na przyszłe pokolenia. Powód jest bardziej prozaiczny. Po prostu w Polsce może zabraknąć pieniędzy. Pojemność rynku kredytowego w tym roku jest szacowana na 50 mld zł i dla sfinansowania rysującego się deficytu budżet musiałby zgarnąć te pieniądze w całości. To jednak oznacza praktyczne odcięcie od kredytów (i bardzo wysoki ich koszt) przedsiębiorstw, co może produkcję całkowicie dobić. A o finansowanie zagraniczne także będzie bardzo trudno i upchnięcie polskich obligacji na rynku światowym nie będzie łatwe, a na pewno bardzo kosztowne.
Perspektywy budżetu są zatem niezbyt różowe i myślę, że dzisiaj żadna z partii opozycyjnych nie zazdrości Tuskowi, Platformie i PSL, że rządzić przyszło im w tak ciężkich czasach.