Szable już nie wystarczą

Dodano:
Gen. Waldemar Skrzypczak w wywiadzie dla „Dziennika” powiedział to, o czym polscy oficerowie odpowiedzialni za udział naszego wojska w misji irackiej czy afgańskiej wiedzieli już od dawna. Dziś, aby brać udział w regularnym konflikcie nie wystarczy już ułańska fantazja polskich szwoleżerów – trzeba ich jeszcze wyposażyć w coś więcej niż szable.
Premier Francji George Clemenceau powiedział kiedyś, że „wojna to zbyt poważna rzecz, by pozostawiać ją generałom". Nasi politycy najwyraźniej potraktowali tę maksymę bardzo poważnie i postanowili, że w III RP to oni będą decydowali, jakie są możliwości bojowe polskiego wojska, a generałowie będą odpowiedzialni co najwyżej za realizację ich projektów. Dopóki chodziło o zaangażowanie Polski w misje oenzetowskie, w których zadaniem żołnierzy jest trwać na swoich posterunkach i unikać jakiegokolwiek kontaktu z wrogiem, problemu praktycznie nie było – ot kolejne grupy turystów w mundurach wyjeżdżały wygrzewać kości do Libanu czy Syrii. Schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy USA zdecydowały się na rozpoczęcie wojny z terroryzmem, a Polska postanowiła pozostać ich gorliwym sojusznikiem w tej walce.

Dyskusje o wyjeździe polskich żołnierzy na wojnę powinny rozpocząć się od gruntownej analizy, czy polskie wojsko jest odpowiednio wyposażone, by brać udział w konflikcie zbrojnym. Dopiero twierdząca odpowiedź na tak postawione pytanie pozwala na podjęcie decyzji o ewentualnym zaangażowaniu w operację. Tak postąpiliby pewnie generałowie, ale politycy wiedzą przecież lepiej. Dlatego zamiast merytorycznej dyskusji mogliśmy usłyszeć o „zobowiązaniach sojuszniczych", „międzynarodowej odpowiedzialności" i o tym, że nie jedziemy na wojnę tylko na „misję stabilizacyjną”. Usłyszeliśmy również wiele o tym, że Polska jako członek NATO jest gotowa do udziału w działaniach bojowych ramię w ramię z Amerykanami. Nie usłyszeliśmy natomiast, na jakich podstawach opierają się te oceny.
Ambicja polityków, którzy chcą uczynić z polskiej armii skuteczne narzędzie polityki zagranicznej, jest godna pochwały. Słowa i deklaracje to jednak za mało. Wiadomo, że jeżeli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Skoro jednak w budżecie MON brakuje ich na zakup nowego sprzętu, może należałoby przed złożeniem deklaracji o udziale w kolejnych misjach wynegocjować od Amerykanów większą pomoc wojskową? A jeżeli pieniądze są, ale wadliwe są procedury przetargowe, które nie pozwalają na zakup śmigłowców decydujących o „być, albo nie być" polskich żołnierzy w Afganistanie, to może należy uprościć w tym przypadku obowiązujące prawo? A może trzeba po prostu rozważyć, czy polska armia jest gotowa na to, by dziś być pełnoprawnym uczestnikiem misji bojowych na równi z Amerykanami, którzy co roku na wojsko przeznaczają na ok. 600 miliardów dolarów, czyli sumę ponad sto razy większą niż środki, jakimi dysponuje minister Bogdan Klich? Niestety zamiast dyskusji na te tematy słyszymy jedynie, że „polscy żołnierze wykazują się wysokim profesjonalizmem", a to, że jest ich w Afganistanie aż 2 tysiące sprawia, iż „Polska flaga wysoko powiewa obok innych flag sojuszniczych”.   

Zmowę milczenia na ten temat postanowił przerwać dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak, który czuje się odpowiedzialny za to, że kolejni jego podopieczni giną w Afganistanie pozbawieni wsparcia śmigłowców i informacji dostarczanych przez samoloty bezpilotowe. Jego zachowanie to bardzo dramatyczny gest – żołnierz krytykujący cywilne kierownictwo armii łamie konstytucyjny rozdział wojska od polityki, co grozi mu rozstaniem z mundurem. Skoro więc Skrzypczak zdecydował się na taki krok to znaczy, że w wojsku coś pękło. Najwyraźniej żołnierze mają już dość prowadzenia misji bojowych według maksymy wygłoszonej przez Sędziego w Panu Tadeuszu: „Szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie".  

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...