Armia – sukces?
Dużo bardziej karkołomnym zadaniem niż zakończenie misji, na której nie zależało już tak naprawdę nikomu, było przyspieszenie profesjonalizacji polskiej armii. Rząd PiS przewidywał, że armia przejdzie na pełne zawodowstwo w 2012 roku. Donald Tusk przesunął tę datę o 3 lata wywołując popłoch w szeregach wojska, które musiało błyskawicznie zweryfikować wszystkie plany rozwoju, dostosowując je do rządowego projektu. Ministrowi obrony narodowej Bogdanowi Klichowi udało się jednak zrealizować ambitny plan premiera. Nie obyło się jednak bez potknięć. Mimo że zrezygnowano z powszechnego poboru do dziś nie wypracowano systemu szkolenia rezerw, co sprawia, że w przypadku ogłoszenia powszechnej mobilizacji, młodych rekrutów trzeba by uczyć wszystkiego od podstaw. Na to zaś, w przypadku konfliktu zbrojnego na terenie Rzeczpospolitej, może nie starczyć czasu. Ponadto nie udało się wypełnić wszystkich wakatów w armii, która choć teoretycznie miała liczyć 120 tysięcy, została „po cichu" zredukowana do 90 tysięcy i dziś na jednego wydającego rozkazy (oficera i podoficera), przypada w niej mniej niż 0,5 szeregowego, a więc tego, który rozkazy ma wykonywać. Ponadto uzawodowiona w błyskawicznym tempie armia musiała, w związku z kryzysem finansowym mocno zacisnąć pasa – w tym roku budżet MON zmniejszył się w sumie o 5 miliardów złotych, a więc o niemal 20 procent, co odbiło się na rezygnacji z części programów modernizacyjnych. To wywołało niezadowolenie w wojsku, którego najbardziej jaskrawym przejawem było wystąpienie byłego dowódcy wojsk lądowych gen. broni Waldemara Skrzypczaka. Skrzypczak publicznie oskarżył MON o to, że przez opieszałość w zakupach sprzętu, a także brak rozeznania w potrzebach polskiej armii naraża życie polskich żołnierzy walczących w Afganistanie. Po raz pierwszy od słynnego obiadu drawskiego wysoko postawiony generał zakwestionował w ten sposób skuteczność cywilnej kontroli nad armią wywołując dość poważny kryzys w wojsku.