Wietnam XXI wieku
Są jednak i podobieństwa – i to o nich powinien pomyśleć Obama. Przede wszystkim w Afganistanie, podobnie jak w Wietnamie, amerykańskim marines i ich sojusznikom nie sprzyja ukształtowanie terenu. Tak jak dżungle Azji Południowej okazały się śmiertelną pułapką dla kolejnych plutonów młodych jankesów, tak góry Afganistanu pozostają i pewnie pozostaną niezdobytym bastionem talibów. Poza tym tak w Afganistanie, jak i w Wietnamie nikomu za bardzo nie zależy na sukcesie Amerykanów. W Wietnamie jedynym „lokalnym" zapleczem wojsk USA była zdemoralizowana armia Wietnamu Południowego i lokalna, skorumpowana administracja – reszta mieszkańców była nastawiona obojętnie lub wrogo do przybyszów zza wielkiej wody. Wypisz wymaluj – obecna sytuacja US Army w Afganistanie. Po trzecie wreszcie tak w Wietnamie, jak i w Afganistanie, Amerykanie po pewnym czasie stracili rozeznanie w tym o co właściwie walczą. Na początku było pięknie – w jednym przypadku wojna z komunizmem, w drugim z terrorystycznym reżimem. Ale potem obie wojny przekształciły się w jatki, w których równie często, a nawet częściej niż bojownicy – ofiarą kolejnych nalotów, ostrzałów i potyczek padali bezbronni cywile – w tym kobiety i dzieci. A nic gorszego dla morale żołnierza niż poczucie, że zamiast wybawcy stał się oprawcą.
Afganistan ma również jedną cechę szczególną, która sprawia, że wojna o demokrację w tym kraju jest jeszcze trudniejsza niż obrona Wietnamu przed komunizmem. Otóż Afganistan to państwo, które tak naprawdę… nie istnieje. Bliżej mu do Polski z okresu rozbicia dzielnicowego, albo zlepka wojujących z Imperium Rzymskich niewielkich plemion germańskich, niż do tego co zwykliśmy rozumieć pod pojęciem współczesnego państwa. Chazarzy, Tadżycy, Pasztuni – czują się związani ze swoimi wspólnotami lokalnymi, a nie z abstrakcyjnym Afganistanem reprezentowanym przez dosypującego głosy do urn Hamida Karzaja. Za swoją wioskę mogą umrzeć – za demokratyczny Afganistan walczyć nie będą. Zwłaszcza, że wprowadzanie demokracji w Afganistanie można by porównać do namawiania Dżyngis Chana, by zamiast mordować swoich wrogów usiadł z nimi przy okrągłym stole. Albo do przekonywania Hunów, że ich sposób organizacji społeczeństwa jest dużo gorszy niż ustrój demokratycznych Aten. Jak Afgańczycy mają pokochać demokrację skoro większość z nich nie umie czytać, a udział w „święcie demokracji" jakim są wybory – ogranicza się do postawienia krzyżyka przy kandydacie, o którym wiedzą tylko tyle, że istnieje?
A więc klęska? Niekoniecznie. Trzeba, by tylko zdobyć się na odwagę i zmienić nieco sposób działania. Europejczycy nie przeskoczyli do demokracji wprost z feudalizmu – musieli wcześniej przejść przez absolutyzm. Amerykanie powinni więc porzucić frazesy o wolności słowa, prawach człowieka, swobodach politycznych etc. i znaleźć na miejscu kogoś kto potrafiłby wprowadzić w Afganistanie rządy silnej ręki. Niech to będzie sk…n, ale nasz sk…n – jak mawiali Amerykanie o antykomunistycznych dyktatorach w Ameryce Środkowej i Południowej w czasie zimnej wojny. Jego nie będzie krępować opinia publiczna, dociekliwość mediów i lamenty organizacji humanitarnych. Brutalne? Tak. Ale zanim Francja zmieniła się w kraj wszechwładnych związków zawodowych, musiała mieć swoją Bastylię. Zanim w Hiszpanii nastał Zapatero – rządził nią Filip II. Zanim Afganistan doczeka się jutrzenki swobody też musi mieć swojego absolutnego władcę. Amerykanie powinni się skoncentrować nie na ganianiu talibów po górach, tylko na tym, żeby to był „nasz człowiek".
To jednak wymagałoby odwagi i gotowości do przyznania się do tego, że marzenia o afgańskiej demokracji były mrzonką. A Stany Zjednoczone nie lubią porażek. W związku z czym zachowują się jak nałogowy hazardzista. Zamiast po kolejnej przegranej partii wstać od stołu, zmienić grę, albo chociaż kasyno, rzucają na stół coraz wyższe stawki. To murowany sposób na wyjście z jaskini hazardu z pustymi kieszeniami. I tylko szkoda, że również Polska dorzuca kilka żetonów do tej puli.