Żakowskiego tęsknota za PRL-em

Dodano:
Jacek Żakowski się oburzył. Wprawdzie publicyście zdarza się to często, ale tym razem oburzył się nie politycznie – jak to ma w zwyczaju – tylko tak „po judymowsku”. W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” publicysta „Polityki” załamuje ręce nad losem polskich młodych intelektualistów, których pazerni rektorzy uczelni wyższych chcą zmusić do płacenia za studia.

O tym jaki jest stan polskich uniwersytetów świadczy opublikowany niedawno Academic Ranking of World Universitets, w którym w gronie 500 najlepszych uczelni wyższych na świecie znalazły się tylko dwie polskie placówki – Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński. Próżno ich jednak szukać w pierwszej dziesiątce, dwudziestce, ba nawet w pierwszej setce ich nie uświadczymy. Nasze najlepsze uczelnie znalazły się w ogonie tego zestawienia – sklasyfikowane na równi z niewielkimi uczelniami w Brazylii czy RPA. Dla Uniwersytetu – który jak Jagiellonka – ma ponad 700-letnią tradycję to wątpliwy prestiż. O tym, by w rankingu znaleźć jakąś polską uczelnię techniczną można tylko pomarzyć.

Od razu trzeba też rozczarować wszystkich tych, którzy sądzą, że taki a nie inny kształt rankingu to skutek światowego spisku wymierzonego w nasz kraj, który gnębi nas od stuleci. Niestety tym razem to nie to. Król jest nagi. Mury swojej Alma Mater – Uniwersytetu Warszawskiego opuściłem stosunkowo niedawno. Na zawsze zapamiętam takie „atrakcje" jak wykłady w nieklimatyzowanych salach przewidzianych na 100 osób, w których gnieździło się 200 dzielnych miłośników wiedzy; zajęcia na poddaszu których obowiązkowym elementem był przeciekający dach; brak nagłośnienia, który sprawiał, że siedząc z tyłu należało treść wykładu odczytywać z ruchu warg; oraz profesorowie, którzy potrafili sprawdzić 150 prac pisemnych w 45 minut, bo musieli spieszyć się do pracy za prawdziwe pieniądze, którą wykonywali w prywatnych uczelniach. No i jeszcze miny moich ambitnych kolegów i koleżanek, którzy chcieli zgłębiać tajniki wiedzy na studiach doktoranckich – i dowiadywali się, że na początek dostaną jakieś 900 złotych na rękę. Wiadomo, że intelektualiści nie muszą zbyt dużo jeść.

Nic dziwnego więc, że rektorzy szukają sposobu na to, by podreperować stan kuźni polskiej nauki. Zwłaszcza, że odkąd w latach dziewięćdziesiątych dostęp do studiów stał się nieco powszechniejszy uczelnie zapełnili studenci „dietetyczni". Student „dietetyczny” to ktoś, kto kierunek edukacji wybrał rzucając monetą – a do wiedzy pchał go bądź strach przed wojskiem (do niedawna), bądź brak pomysłu na to co ze sobą zrobić po opuszczeniu liceum. Lepiej wszak dowiedzieć się jaki wpływ miał feminizm na twórczość Stefana Żeromskiego, niż nie robić nic. A i „mgr” przed nazwiskiem wygląda lepiej niż brak tych trzech liter.

Rektorzy zaproponowali więc nieśmiało, że może – wzorem choćby USA – wprowadzić masową odpłatność za studia. Nie żeby żądać od razu kilkudziesięciu tysięcy dolarów za semestr, ale kilkaset złotych za miesiąc edukacji student musiałby wysupłać. Na szczęście dla żaków – Jacek (nomen omen) Żakowski postanowił powiedzieć weto, a odpłatność za studia nazwał „powrotem do metod XIX-wiecznych". Jak to bowiem – oburza się Żakowski – student ma inwestować w studia w sytuacji gdy ich ukończenie nie daje mu żadnych gwarancji, że jako absolwent będzie zarabiał trzy średnie krajowe, co pozwoli mu szybko „odbić sobie” finansowe straty. A w tym samym czasie leniwy kolega studenta, który zamiast się uczyć jeździ 18 godzin na dobę taksówką, albo całymi dniami wykłada glazurę zarabia więcej niż np. adept „szkoły poetów” jaką jest polonistyka. Oburzające.

Żakowski ma jednak propozycje dla uczelni – godną XXI wieku. Zamiast kazać płacić studentom za naukę – zmuśmy ich starszych kolegów do filantropii. Propozycja wygląda mniej więcej tak – niech ci, którzy skończyli studia i dostali dobrze płatną pracę zrzucają się na studentów swoich dawnych uczelni. Są bogaci – stać ich, by odpalić 1 procent ze swoich dochodów. To na początek, bo potem pewnie stać ich będzie też na 10 procent. Czemu nie.

Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Bo z tego co pisze Żakowski widać, że najlepiej było w PRL – człowiek szedł na studia, nie płacił, a potem – niezależnie od tego czy w czasie pięciu lat nauko zajmował się podrywaniem koleżanek, czy zgłębianiem meandrów wiedzy – dostawał posadę płatną dokładnie tak samo jak posada każdego innego absolwenta jego kierunku. To wprawdzie idealny sposób, by zniechęcić do wysiłku wszystkich tych, którym się chce coś robić – no ale dzięki temu jest równo i sprawiedliwie. Zastanawia też pogarda lewicowego publicysty do ludzi pracy. Jasne kładzenie glazury jest mniej spektakularne niż wyjaśnianie zawiłości pism Platona, ale przecież ktoś tę glazurę musi kłaść. Platonem nie wyłożymy sobie ścian – a skoro ludzie bardziej potrzebują glazury na ścianach niż Platona na półce to zgodnie z prawem popytu i podaży płacą glazurnikowi więcej, zwłaszcza jeśli glazurnik jest dobry w swoim fachu. Poza tym jego życie wcale nie jest usłane różami – kiedy jego kolega z Uniwersytetu spędza wieczory w Harendzie konsumując stypendium naukowe, on od kilku lat jest już aktywny na rynku zawodowym. Nie widzę powodu, by deprecjonować jego wysiłki.

To czego Żakowski nie widzi, albo nie chce widzieć to fakt, że wprowadzenie płatności za studia – oprócz zasilenia gotówką uniwersytetów umożliwiłoby również racjonalizację kształcenia. Wybór studiów, za które trzeba płacić co miesiąc byłby znacznie bardziej przemyślany niż obecnie. Przyszły student świadom tego, że przez pięć lat będzie płacił za swoją edukację, musiałby wybierać kierunek studiów racjonalniej – tzn. kalkulować czy kierunek studiów „opłaci mu się" w przyszłości, czy też dołoży do tego interesu. Może wtedy wychowywalibyśmy mniej fachowców od rzeczy niepotrzebnych – rozmaitych gender studies, filozofii, czy wpływu kultury Inków na strukturę społeczną współczesnego Peru. Zamiast tego może doczekalibyśmy się natomiast większej podaży techników, inżynierów czy informatyków.

A co z rozwojem humanistyki i nauki? – spytałby pewnie zatroskany Żakowski. Otóż z tym też byłoby lepiej. Bo nauką zajęliby się tylko ci, którzy naprawdę chcą to robić. Co więcej – dzięki płatności za studia mogliby jako młodzi doktoranci zarabiać więcej niż 900 złotych. Tylko co do filantropii – pełna zgoda. Ale filantropia – ze swojej zasady – musi być dobrowolna. Nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy z nas ze swojej kieszeni wsparł własny Uniwersytet. Dobry przykład może dać sam Żakowski fundując stypendium dla młodych dziennikarzy. Na początku może przekazać na nie wierszówkę otrzymaną za felieton w „Gazecie Wyborczej".


Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...