"Nikt mi nie podskoczy"
Jeśli trzeba, to tak. W dzieciństwie i młodości biłem się często. Musiałem się nauczyć, jak zyskiwać sympatię kolegów, jak wywalczyć sobie pozycję w grupie. Często wśród zwykłych chuliganów. Teraz w polityce tego nie lubię, bo widocznie już z tego wyrosłem. Ale wyznam, że do największych osiągnięć w tej dziedzinie zaliczam udany cios zadany tajniakowi, który usiłował wyrwać mi wieniec w trakcie manifestacji 11 listopada bodajże 1979 r. W domu uczono mnie: „Bądź grzeczny i nie zaczepiaj, ale gdy ktoś ciebie uderzy, masz prawo oddać i wygrać".
Dzieciństwo to była szkoła życia?
Tak, bo nie zawsze było łatwo. Dobrze pamiętam lata 50., kiedy mieszkaliśmy w piątkę na dziesięciu metrach kwadratowych w rozpadającym się, zawilgoconym baraku w Józefowie koło Otwocka. Pamiętam, że ojciec mamy, przedwojenny oficer i muzyk, przychodząc z wizytą, przynosił parę wysuszonych sztachet, aby było czym napalić w piecu.
Rodzina z hrabiowskimi korzeniami w okresie realnego socjalizmu nie miała łatwego życia. Pana rodzice byli napiętnowani?
Rodzice byli bardzo dzielni. Wielokrotnie wyrzucano ich z pracy za pochodzenie i za przeszłość akowską. W rodzinie nie pojawiały się zachowania snobistyczne. Zresztą byłyby one śmieszne w sytuacji kompletnej biedy. Rodzice potrafili w nas zaszczepić poczucie dumy z naszych przodków, z historii. Opowiadali np. o dziadku, który w czasie rewolucji był piratem na Wołdze. Ważniejszy był dziadek pirat niż zamki i dwory.
Było się czym pochwalić przed kolegami.
Na pewno, jeżeli jest się wnukiem pirata, to nikt nie podskoczy (śmiech). Wiedziałem, że nikt mnie nie zagnie. To mi dawało świetną pozycję wyjściową wobec kolegów z podwórka. No bo kto z nich miał dziadka pirata?Z kim się bił i o co, dlaczego nazywają go ojcem dyrektorem oraz o wspólnych przygodach z Antonim Macierewiczem i Ludwikiem Dornem – przeczytasz w poniedziałkowym wydaniu tygodnika WPROST.