Kowalczyk na prezydenta
Dodano:
Polska po raz kolejny może się poszczycić tryumfem w jednej z dyscyplin sportowych, które nie interesują absolutnie nikogo. Po „chodziarzu” Robercie Korzeniowskim i skoczku Adamie Małyszu przyszedł czas na hasającą po śniegu Justynę Kowalczyk. Stwierdzenie, że uprawiana przez nią dyscyplina interesuje tylko jej rodziców i przyjaciół – a cała reszta narodu przypomina sobie o tym, że jest taki sport dopiero, gdy nasza gwiazda zaczyna wygrywać nie jest, broń Boże, próbą deprecjacji jej wysiłków. Wprost przeciwnie – myślę, że należałoby teraz jak najszybciej wykorzystać potencjał Kowalczyk w dyscyplinie, która fascynuje wszystkich Polaków. W polityce.
W 2010 roku czekają nas wybory prezydenckie. Wszyscy już ostrzą sobie zęby na pojedynek Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem i, w zależności od barw partyjnych oczekują kolejnego tryumfu tego pierwszego, albo „zemsty" za rok 2005 tego drugiego (nie licząc kilku zwolenników SLD, którzy wierzą w Jerzego Szmajdzińskiego oraz rodziny prof. Tomasza Nałęcza, która stawia na „polskiego Obamę"). Tymczasem, zamiast emocjonować się pojedynkiem polityków, którzy już rządzili, obywatele powinni zrobić wszystko, by o prezydenturę zaczęła ubiegać się Justyna Kowalczyk. Wprawdzie nasza mistrzyni jest jeszcze trochę za młoda, no ale przecież Donald Tusk przekonywał nas niedawno, że konstytucję można zmienić błyskawicznie – więc nic nie stoi na przeszkodzie by wykreślić z niej przepis o konieczności skończenia przez prezydenta 35 lat.
Dlaczego Kowalczyk? Powodów jest wiele. Po pierwsze – w odróżnieniu od Tuska i Kaczyńskiego Kowalczyk jest kobietą – a więc po jej ewentualnym zwycięstwie Polska dołączyłaby do cywilizacyjnej forpoczty odrzucającej zabobony patriarchatu. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Justysia (jak pieszczotliwie nazywa ją trener) jest nieco bardziej reprezentacyjna niż taka np. lady Ashton – dzięki czemu, po zakończeniu rządzenia Polską mogłaby liczyć na karierę w Europie. Jeśli pozostaniemy jeszcze na chwilę przy fizyczności warto też zauważyć, że Kowalczyk jest ciut wyższa niż Lech Kaczyński i Donald Tusk – a jak zauważyli już kilkadziesiąt lat temu spece od marketingu politycznego w USA, prezydent powinien być wysoki.
Ale to wszystko nic wobec cech charakteru Kowalczyk, które predestynują ją do tego, by „pogodzić" w walce o prezydenturę Kaczyńskiego i Tuska. Otóż Kowalczyk nie boi się wyzwań. Nie obraża się na rywalki, śnieg, organizatorów, pogodę i opozycję, kiedy się potknie i zamiast pierwszego ląduje na 23 miejscu. Zamiast labiedzić, że znów świat oszukał Polskę, która przecież za wolność naszą i waszą etc. Justyna zaciska zęby i pędzi na nartach pod górę odrabiając straty i bezapelacyjnie zwyciężając. W osiąganiu celu nie przeszkadzają jej ani strome podjazdy pod wzniesienia, ani zmęczenie, ani ograniczenia, jakie stawia przed nią jej własny organizm. Skoro Polka potrafi być tak zdeterminowana i nastawiona na zwycięstwo, że wygrywając ostatni etap Tour de Ski ze zmęczenia nie pamięta ostatnich 200 metrów – to możemy być spokojni, że jako prezydentowi w przeprowadzaniu reform nie przeszkodziliby jej ani stoczniowcy, ani górnicy, ani pielęgniarki – choćby przez 24 godziny na dobę wszyscy oni maszerowali od Sejmu do pałacu prezydenckiego i z powrotem. Poza tym Justyna mimo iż już znalazła się na panteonie – wciąż jest głodna sukcesów, o czym świadczy chociażby wspomniany wcześniej w Tour de Ski. Mogła sobie odpuścić ten morderczy wyścig, bo już w zeszłym roku udowodniła, że w swojej dyscyplinie jest najlepsza na świecie. Ale ona chce dalej wygrywać. Nie grozi jej więc to, że po wygraniu wyborów prezydenckich uzna, że jej największym sukcesem było zwycięstwo, a teraz trzeba zrobić wszystko, aby je utrzymać. Będzie walczyć o więcej.
Oczywiście Justyna Kowalczyk nie wystartuje w wyborach prezydenckich. Dla niej to pewnie lepiej – nawet najbardziej morderczy bieg w Tour de Ski jest prawdopodobnie czystą rozkoszą w porównaniu z koniecznością uważnego wsłuchiwania się w polską debatę polityczną. Ale skoro w innych dziedzinach życia zdarzają nam się takie Justyny Kowalczyk, to dlaczego w polityce mamy samych… piłkarzy? Zarabiają sporo, wszystko co najważniejsze przegrywają, a winę zawsze zrzucą na kogoś innego – kibiców, sędziego, albo murawę. Pozostaje nam więc liczyć na to, że w związku z obfitymi opadami śniegu premier Donald Tusk porzuci piłkarską murawę i przerzuci się na narty. A może i prezydent Kaczyński by spróbował?
Dlaczego Kowalczyk? Powodów jest wiele. Po pierwsze – w odróżnieniu od Tuska i Kaczyńskiego Kowalczyk jest kobietą – a więc po jej ewentualnym zwycięstwie Polska dołączyłaby do cywilizacyjnej forpoczty odrzucającej zabobony patriarchatu. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Justysia (jak pieszczotliwie nazywa ją trener) jest nieco bardziej reprezentacyjna niż taka np. lady Ashton – dzięki czemu, po zakończeniu rządzenia Polską mogłaby liczyć na karierę w Europie. Jeśli pozostaniemy jeszcze na chwilę przy fizyczności warto też zauważyć, że Kowalczyk jest ciut wyższa niż Lech Kaczyński i Donald Tusk – a jak zauważyli już kilkadziesiąt lat temu spece od marketingu politycznego w USA, prezydent powinien być wysoki.
Ale to wszystko nic wobec cech charakteru Kowalczyk, które predestynują ją do tego, by „pogodzić" w walce o prezydenturę Kaczyńskiego i Tuska. Otóż Kowalczyk nie boi się wyzwań. Nie obraża się na rywalki, śnieg, organizatorów, pogodę i opozycję, kiedy się potknie i zamiast pierwszego ląduje na 23 miejscu. Zamiast labiedzić, że znów świat oszukał Polskę, która przecież za wolność naszą i waszą etc. Justyna zaciska zęby i pędzi na nartach pod górę odrabiając straty i bezapelacyjnie zwyciężając. W osiąganiu celu nie przeszkadzają jej ani strome podjazdy pod wzniesienia, ani zmęczenie, ani ograniczenia, jakie stawia przed nią jej własny organizm. Skoro Polka potrafi być tak zdeterminowana i nastawiona na zwycięstwo, że wygrywając ostatni etap Tour de Ski ze zmęczenia nie pamięta ostatnich 200 metrów – to możemy być spokojni, że jako prezydentowi w przeprowadzaniu reform nie przeszkodziliby jej ani stoczniowcy, ani górnicy, ani pielęgniarki – choćby przez 24 godziny na dobę wszyscy oni maszerowali od Sejmu do pałacu prezydenckiego i z powrotem. Poza tym Justyna mimo iż już znalazła się na panteonie – wciąż jest głodna sukcesów, o czym świadczy chociażby wspomniany wcześniej w Tour de Ski. Mogła sobie odpuścić ten morderczy wyścig, bo już w zeszłym roku udowodniła, że w swojej dyscyplinie jest najlepsza na świecie. Ale ona chce dalej wygrywać. Nie grozi jej więc to, że po wygraniu wyborów prezydenckich uzna, że jej największym sukcesem było zwycięstwo, a teraz trzeba zrobić wszystko, aby je utrzymać. Będzie walczyć o więcej.
Oczywiście Justyna Kowalczyk nie wystartuje w wyborach prezydenckich. Dla niej to pewnie lepiej – nawet najbardziej morderczy bieg w Tour de Ski jest prawdopodobnie czystą rozkoszą w porównaniu z koniecznością uważnego wsłuchiwania się w polską debatę polityczną. Ale skoro w innych dziedzinach życia zdarzają nam się takie Justyny Kowalczyk, to dlaczego w polityce mamy samych… piłkarzy? Zarabiają sporo, wszystko co najważniejsze przegrywają, a winę zawsze zrzucą na kogoś innego – kibiców, sędziego, albo murawę. Pozostaje nam więc liczyć na to, że w związku z obfitymi opadami śniegu premier Donald Tusk porzuci piłkarską murawę i przerzuci się na narty. A może i prezydent Kaczyński by spróbował?