7 czerwca – czyli podebatujmy o debacie

Dodano:
Polska wyznacza nowe standardy demokracji. W zacofanych krajach Europy Zachodniej debaty przedwyborcze służą temu, by kandydaci mogli porozmawiać o swoich pomysłach na politykę przekonując do siebie wyborców. W Polsce AD 2010 debaty przedwyborcze są po to, aby politycy mogli porozmawiać o tym dlaczego debatować nie chcą.
Paradoks debaty po polsku dobrze oddaje jedna z przygód Kubusia Puchatka. Sympatyczny niedźwiadek znalazł się pewnego razu w sytuacji, w której im bardziej zaglądał do nory królika, tym bardziej królika w środku nie było. Tak samo jest z debatą przedwyborczą w czasie tej kampanii – im więcej politycy o niej mówią, tym mniej prawdopodobne jest, że do jakiejkolwiek debaty dojdzie.

Zaczęło się od tego, że sztaby Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego nie mogły zdecydować kto, kogo i w jakiej formie powinien o debatę prosić. Oczywiście obaj kandydaci aż palili się do dyskusji, ale – każdy osobno. To znaczy kiedy Kaczyński deklarował, że chętnie porozmawiałby z Komorowskim – tego drugiego nigdy akurat nie było w pobliżu. I vice versa.

Kiedy było już jasne, że Komorowski umówi się z Kaczyńskim na debatę najwcześniej w 2012 roku w sukurs przyszła im Telewizja Publiczna, której władze nagle przypomniały sobie, że oprócz regularnego zmieniania prezesów powinny się zajmować również czymś w rodzaju misji. Dlatego TVP postanowiła zaprosić na debatę wszystkich kandydatów. Wychodząc ze słusznego założenia, że 10 pretendentów do prezydentury mówiących jednocześnie miałoby nikłe szanse na prezentację swojego programu wyborczego TVP postanowiła podzielić dyskutantów na trzy grupy. Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle.

Oto bowiem Bronisław Komorowski stwierdził, że debatować to on owszem chce, ale demokratycznie - czyli tak, żeby wszyscy mieli równe szanse. A najbardziej demokratyczna według marszałka byłaby debata wyłącznie z Jarosławem Kaczyńskim – wtedy rzeczywiście wszyscy pozostali kandydaci mieliby szanse równe. Dokładnie równe zeru – bo po prostu by ich nie było. A jeśli we dwójkę to tylko w TVN, bo w misję TVP marszałek nie wierzy. Na to sztabowcy Jarosława Kaczyńskiego stwierdzili, że oni dla odmiany wierzą w misję TVP, a ich kandydat chętnie podyskutuje z Komorowskim nawet bez udziału samego Komorowskiego.

Do tej debaty o debatach postanowił włączyć się również Andrzej Olechowski, dla którego z kolei niedemokratyczna jest debata z Markiem Jurkiem i Januszem Korwin-Mikkem – czyli partnerami wybranymi mu przez TVP. Olechowski wolałby rozmawiać z kimś zupełnie innym – zwłaszcza, że z Jurkiem już rozmawiał w ramach jedynej w tej kampanii wyborczej debaty. Nie wiadomo czy wtedy debata była demokratyczna (Olechowski nic o tym nie mówi), ale wiadomo, że była niezbyt ciekawa, więc może dobrze, że kandydat SD chce nam oszczędzić powtórki z rozrywki (choć to ostatnie określenie jest mocno na wyrost). Teraz tylko czekać jak Janusz Korwin-Mikke stwierdzi, że on z socjalistami debatować nie będzie (a według tego kandydata socjalistami, są wszyscy poza nim), a Andrzej Lepper uzna, że jemu najlepiej się debatuje gdy stoi na postawionym w poprzek drogi pługu – a skoro telewizja nie zapewni mu takiej scenerii to on także debatować nie będzie.

W rezultacie jest bardzo prawdopodobne, że każdy z kandydatów podebatuje sam ze sobą. I każdy będzie mógł się ogłosić zwycięzcą takiej debaty. W sumie jest to bardzo demokratyczne rozwiązanie problemu.

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...