8 czerwca – czyli na czym nie musi się znać prezydent
Dodano:
Obserwując poczynania kandydatów na prezydenta, którzy, jak można domniemywać zostali wybrani przez swoje macierzyste partie jako najlepsi z najlepszych (albo, w przypadku PO, najlepsi z najlepszych poza premierem) można dokonać ciekawej obserwacji na czym, zdaniem naszych polityków, prezydent znać się nie musi. Skoro bowiem kandydaci, sól polskiej ziemi, przejawiają wyraźny brak kompetencji w jakiejś dziedzinie – to można przypuszczać, że ta dziedzina nie jest – zdaniem desygnujących ich do walki o prezydenturę partii – kluczowa dla głowy państwa.
I tak Grzegorz Napieralski w czasie swojej kampanii wyborczej udowadnia, że zdaniem SLD prezydent nie musi się znać na branży muzycznej. O tym, że Napieralski nie potrafi odróżnić piosenki dobrej od złej świadczy repertuar, który ma promować kandydaturę Napieralskiego. Kiedy słyszy się „je je je SLD" przypominają się słowa piosenki Budki Suflera: „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić" – przy czym w tym przypadku zamiast scenarzysty pieniądze zdefraudował tekściarz. Jeśli dodamy, że kompozytor też nie chciał być gorszy, to mamy pełen obraz muzycznej ofensywy Napieralskiego. Lider SLD, niejako przy okazji, udowadnia również, że zdaniem jego partii prezydent nie powinien przesadnie uważnie czytać prawa wyborczego. Bo jeśli kogoś mają porwać kawałki w stylu „je, je, je”, a także malowanie sprayem serc na ścianach i wyznania na Twitterze w stylu „mówcie mi Grzesiek” – to będą to głównie osoby, które na prezydenta głosować jeszcze nie mogą i długo głosować nie będą mogły, bo aby głosować trzeba najpierw skończyć 18 lat. Być może jest to realizacja hasła Aleksandra Kwaśniewskiego o prezydencie wszystkich Polaków – również tych pozbawionych jeszcze praw wyborczych. Napieralski ma jednak bardzo mało czasu, by przekonać rodaków, którzy prawa wyborcze mają, że również im ma coś do zaoferowania.
Andrzej Olechowski udowadnia z kolei, że zdaniem popierającego go SD prezydent nie powinien za dużo wiedzieć o realiach życia zwykłych Polaków. Jak inaczej bowiem tłumaczyć hasło „Wybierz swój dobrobyt" skierowane do wyborców dla których w większości słowo dobrobyt oznacza to, że po zapłaceniu rachunków stać ich będzie jeszcze na wyjście do kina, a maksymalnie na wizytę w restauracji. Gdyby Olechowski wiedział więcej o elektoracie sformułowałby hasło „wybierz mój dobrobyt" – bo 17 milionami złotych, które w rozmaitych aktywach posiada kandydat nie pogardziłby pewnie żaden wyborca. No ale prezydent najwyraźniej o elektoracie zbyt wiele wiedzieć nie powinien.
Z kolei kampania Waldemara Pawlaka dowodzi, że zdaniem PSL prezydent nie powinien być przesadnie biegły w regułach rządzących logiką. Gdyby bowiem PSL stawiało na ten atut to nie forsowałoby hasła „dialog i porozumienie" w sytuacji, gdy ich kandydat w ramach koalicyjnego dialogu mówi swoim przyjaciołom z PO, że w ramach porozumienia zagłosuje przeciwko inicjatywie tej partii dotyczącej wyznaczenia Marka Belki na stanowisko szefa NBP. Jeśli bowiem tak wygląda porozumienie a’la PSL z przyjaciółmi, to jak musi wyglądać dialog z przeciwnikami? Ale kto powiedział, że prezydent ma kierować się logiką.
Jarosław Kaczyński dowodzi natomiast, że PiS nie uważa, aby prezydent musiał być ekspertem w dziedzinie ekonomii. Skoro bowiem w sytuacji, gdy Grecja bankrutuje, a w kolejce do podążenia w jej ślady stoją Hiszpania, Portugalia i Włochy, kandydat PiS uważa, że panaceum na bolączki związane z powodzią jest zwiększenie deficytu budżetowego i ocieranie łez powodzian kwotą 12 tysięcy złotych (tylko 12, bo rząd zaproponował 6. Gdyby zaproponował 12 Kaczyński niechybnie odkryłby, że każdemu należą się 24 tysiące) to jest to niechybny dowód na to, że lekcji pod tytułem „ekonomia, głupcze!" w PiS nie przerabiano. No ale prezydent jest najwyraźniej człowiekiem od rzeczy ważnych – a nie od takich detali jak ekonomia. I nie jest głupcem, więc apel Billa Clintona do niego się nie odnosi.
Na deser pozostaje Bronisław Komorowski – kandydat, który stara się udowodnić, że prezydent nie musi się znać na całej masie spraw. Nie musi znać konstytucji – bo zawsze może zajrzeć do Wikipedii. Nie musi się znać na przemyśle wydobywczym – bo bądźmy szczerzy, kto z nas wie co to jest jakiś tam gaz łupkowy. Nie musi znać reguł savoir-vivre’u – bo przecież wtedy nigdy nie określiłby duńskich żołnierek wdzięcznym określeniem „kaszaloty". Nie musi też przesadnie dokładnie znać składu Unii Europejskiej – wszak my tam już jesteśmy, więc nie ma się co popisywać przesadną wiedzą na temat tej organizacji. Komorowskiemu i PO trzeba jednak przyznać, że w tej niewiedzy są konsekwentni – wszak Donald Tusk jakiś czas temu powiedział, że jego zdaniem prezydent powinien się znać głównie na żyrandolach. A w temacie „żyrandole" Komorowski żadnej wpadki nie zaliczył.
Wiemy już na czym prezydent znać się nie musi. A na czym powinien? Pozostaje mieć nadzieję, że tego dowiemy się w ciągu kilkunastu dni, jakie dzielą nas od 20 czerwca.
Andrzej Olechowski udowadnia z kolei, że zdaniem popierającego go SD prezydent nie powinien za dużo wiedzieć o realiach życia zwykłych Polaków. Jak inaczej bowiem tłumaczyć hasło „Wybierz swój dobrobyt" skierowane do wyborców dla których w większości słowo dobrobyt oznacza to, że po zapłaceniu rachunków stać ich będzie jeszcze na wyjście do kina, a maksymalnie na wizytę w restauracji. Gdyby Olechowski wiedział więcej o elektoracie sformułowałby hasło „wybierz mój dobrobyt" – bo 17 milionami złotych, które w rozmaitych aktywach posiada kandydat nie pogardziłby pewnie żaden wyborca. No ale prezydent najwyraźniej o elektoracie zbyt wiele wiedzieć nie powinien.
Z kolei kampania Waldemara Pawlaka dowodzi, że zdaniem PSL prezydent nie powinien być przesadnie biegły w regułach rządzących logiką. Gdyby bowiem PSL stawiało na ten atut to nie forsowałoby hasła „dialog i porozumienie" w sytuacji, gdy ich kandydat w ramach koalicyjnego dialogu mówi swoim przyjaciołom z PO, że w ramach porozumienia zagłosuje przeciwko inicjatywie tej partii dotyczącej wyznaczenia Marka Belki na stanowisko szefa NBP. Jeśli bowiem tak wygląda porozumienie a’la PSL z przyjaciółmi, to jak musi wyglądać dialog z przeciwnikami? Ale kto powiedział, że prezydent ma kierować się logiką.
Jarosław Kaczyński dowodzi natomiast, że PiS nie uważa, aby prezydent musiał być ekspertem w dziedzinie ekonomii. Skoro bowiem w sytuacji, gdy Grecja bankrutuje, a w kolejce do podążenia w jej ślady stoją Hiszpania, Portugalia i Włochy, kandydat PiS uważa, że panaceum na bolączki związane z powodzią jest zwiększenie deficytu budżetowego i ocieranie łez powodzian kwotą 12 tysięcy złotych (tylko 12, bo rząd zaproponował 6. Gdyby zaproponował 12 Kaczyński niechybnie odkryłby, że każdemu należą się 24 tysiące) to jest to niechybny dowód na to, że lekcji pod tytułem „ekonomia, głupcze!" w PiS nie przerabiano. No ale prezydent jest najwyraźniej człowiekiem od rzeczy ważnych – a nie od takich detali jak ekonomia. I nie jest głupcem, więc apel Billa Clintona do niego się nie odnosi.
Na deser pozostaje Bronisław Komorowski – kandydat, który stara się udowodnić, że prezydent nie musi się znać na całej masie spraw. Nie musi znać konstytucji – bo zawsze może zajrzeć do Wikipedii. Nie musi się znać na przemyśle wydobywczym – bo bądźmy szczerzy, kto z nas wie co to jest jakiś tam gaz łupkowy. Nie musi znać reguł savoir-vivre’u – bo przecież wtedy nigdy nie określiłby duńskich żołnierek wdzięcznym określeniem „kaszaloty". Nie musi też przesadnie dokładnie znać składu Unii Europejskiej – wszak my tam już jesteśmy, więc nie ma się co popisywać przesadną wiedzą na temat tej organizacji. Komorowskiemu i PO trzeba jednak przyznać, że w tej niewiedzy są konsekwentni – wszak Donald Tusk jakiś czas temu powiedział, że jego zdaniem prezydent powinien się znać głównie na żyrandolach. A w temacie „żyrandole" Komorowski żadnej wpadki nie zaliczył.
Wiemy już na czym prezydent znać się nie musi. A na czym powinien? Pozostaje mieć nadzieję, że tego dowiemy się w ciągu kilkunastu dni, jakie dzielą nas od 20 czerwca.