Zadanie dla prezydenta
Dodano:
Niezależnie od tego czy prezydentem zostanie Jarosław Kaczyński, czy Bronisław Komorowski najważniejszym zadaniem jakie stanie przed głową państwa nie będzie wcale reforma służby zdrowia, budowa wałów przeciwpowodziowych, ani liberalizacja lub przeciwnie, etatyzacja polskiej gospodarki (zależnie od gustu kandydata). To wszystko kompetencje rządu. Najważniejszym zadaniem jakie stanie przed głową państwa będzie zakończenie dewastującej polskie życie publiczne wojny między PO, a PiS. Niestety wiele wskazuje na to, że niezależnie od wyniku wyborów wojna będzie trwała dalej.
Zakończenie wojny nie musi wcale oznaczać, że politycy, którzy dotychczas wieszali na sobie psy zakrzykną „kochajmy się" i padną sobie w ramiona. To byłoby wręcz niewskazane – bo demokracja, w której wszyscy zgadzają się za wszystkimi jest dyktaturą a w najlepszym wypadku oligarchią. Bez prawdziwej opozycji, która kontestuje działania rządzących system pozbawiony jest wewnętrznej kontroli co oznacza, że z uśmiechem na ustach politycy mogą nas np. okradać dzieląc się zyskami po równo. Dlatego konflikt między PO i PiS, czy pomniejsze konflikty na linii PO-PSL, czy PiS-SLD są potrzebne, bo jeśli partie są skonfliktowane ich przedstawiciele będą nieufnie patrzeć sobie na ręce czekając na potknięcie rywali zaprzyjaźnionym dziennikarzom. Z tego punktu widzenia nawet zaprzyjaźnieni dziennikarze są potrzebni – bo w ramach pluralizmu jedni przyjaźnią się z jednymi, drudzy z drugimi – ergo ostatecznie opinia publiczna wie o grzechach i grzeszkach wszystkich stron konfliktu.
Dlatego apele o polityczną zgodę są z jednej strony naiwne, a z drugiej niebezpieczne dla demokracji. Konflikt między partiami jest w demokracji wysoce pożądany. Pod warunkiem jednak, że jest konfliktem, a nie wojną w której chodzi o niemal fizyczną likwidację przeciwnika. Bo wojna między partiami jest drugą stroną tego samego medalu co sztuczny pokój. Skoro przeciwnik ma zostać starty z powierzchni ziemi – to znaczy, że strony konfliktu dążą do sytuacji, w której nikt ich nie będzie kontrolował.
Oczywiście w wojnie polsko-polskiej nikt nie traci życia, ale retoryka stosowana przez PO i PiS jest retoryką wykluczenia antagonizującą Polaków w sposób niespotykany od czasów gdy Polska dzieliła się na komunistów oraz całą resztę. Republikanie i Demokraci mogą obrzucać się grudami błota, ale kiedy trzeba głosować nad jakąś ważną ustawą potrafią kierować się swoimi poglądami, a nie tym, że daną ustawę firmują akurat Republikanie albo Demokraci. W polskim Sejmie poseł PO, głosuje „za" pomysłem PiS tylko wtedy gdy pomyli mu się guzik. I vice versa. W związku z czym jeśli PiS jest w opozycji to można mieć pewność, że nawet gdyby Kaczyński wymyślił perpetuum mobile, to PO natychmiast przegłosowałoby zakazanie korzystania z tego wynalazku. I na odwrót – gdyby rządził PiS, a Tusk odnalazłby źródełko młodości, to Ziobro z Kurskim na pewno szybciutko by je zasypali.
Wojna polsko-polska sprawia, że merytoryczna dyskusja między przedstawicielami obu stron jest niemożliwa. Dotyczy to zarówno samych polityków, jak i sympatyków PO i PiS. Cóż bowiem są warte argumenty, nawet najrozsądniejsze, jeśli wypowiada je „sługus Brukseli i zdrajca sprawy polskiej" (tak mniej więcej wygląda sympatyk PO w oczach wyborcy PiS), albo „oszołom i ksenofob zasłuchany w słowa ojca Rydzyka” (tak z kolei widziany jest wyborca PiS oczyma sympatyka PO). W rezultacie zamiast dyskusji, która prowadziłaby do konstruktywnych wniosków, mamy festiwal obelg i inwektyw.
Dlatego przyszły prezydent, umocowany w konstytucji tak, aby znajdował się nieco ponad partyjną polityką powinien wkroczyć między hufce PO i PiS i rozdzielić walczące wojska. Powinien też przypomnieć Polakom, że niezależnie od tego, czy bliżej im do Brukseli, czy do Torunia – wszyscy jadą na jednym wózku. I zwrócić uwagę, że jeśli jedna partia odmawia drugiej prawa do istnienia – wyraża tym samym pogardę dla jej wyborców, których w przypadku PO i PiS liczy się w milionach. To najważniejsze zadanie dla przyszłego prezydenta.
Czy Bronisław Komorowski albo Jarosław Kaczyński są w stanie wcielić się w rolę emisariuszy pokoju. Chciałoby się wierzyć że tak, gdyby nie to, że każdy z nich nosi przy boku miecz mocno wyszczerbiony w wojnie polsko-polskiej. A ich hufce oczekują od nich raczej ostatecznej ofensywy niż zawieszenia broni.
Dlatego apele o polityczną zgodę są z jednej strony naiwne, a z drugiej niebezpieczne dla demokracji. Konflikt między partiami jest w demokracji wysoce pożądany. Pod warunkiem jednak, że jest konfliktem, a nie wojną w której chodzi o niemal fizyczną likwidację przeciwnika. Bo wojna między partiami jest drugą stroną tego samego medalu co sztuczny pokój. Skoro przeciwnik ma zostać starty z powierzchni ziemi – to znaczy, że strony konfliktu dążą do sytuacji, w której nikt ich nie będzie kontrolował.
Oczywiście w wojnie polsko-polskiej nikt nie traci życia, ale retoryka stosowana przez PO i PiS jest retoryką wykluczenia antagonizującą Polaków w sposób niespotykany od czasów gdy Polska dzieliła się na komunistów oraz całą resztę. Republikanie i Demokraci mogą obrzucać się grudami błota, ale kiedy trzeba głosować nad jakąś ważną ustawą potrafią kierować się swoimi poglądami, a nie tym, że daną ustawę firmują akurat Republikanie albo Demokraci. W polskim Sejmie poseł PO, głosuje „za" pomysłem PiS tylko wtedy gdy pomyli mu się guzik. I vice versa. W związku z czym jeśli PiS jest w opozycji to można mieć pewność, że nawet gdyby Kaczyński wymyślił perpetuum mobile, to PO natychmiast przegłosowałoby zakazanie korzystania z tego wynalazku. I na odwrót – gdyby rządził PiS, a Tusk odnalazłby źródełko młodości, to Ziobro z Kurskim na pewno szybciutko by je zasypali.
Wojna polsko-polska sprawia, że merytoryczna dyskusja między przedstawicielami obu stron jest niemożliwa. Dotyczy to zarówno samych polityków, jak i sympatyków PO i PiS. Cóż bowiem są warte argumenty, nawet najrozsądniejsze, jeśli wypowiada je „sługus Brukseli i zdrajca sprawy polskiej" (tak mniej więcej wygląda sympatyk PO w oczach wyborcy PiS), albo „oszołom i ksenofob zasłuchany w słowa ojca Rydzyka” (tak z kolei widziany jest wyborca PiS oczyma sympatyka PO). W rezultacie zamiast dyskusji, która prowadziłaby do konstruktywnych wniosków, mamy festiwal obelg i inwektyw.
Dlatego przyszły prezydent, umocowany w konstytucji tak, aby znajdował się nieco ponad partyjną polityką powinien wkroczyć między hufce PO i PiS i rozdzielić walczące wojska. Powinien też przypomnieć Polakom, że niezależnie od tego, czy bliżej im do Brukseli, czy do Torunia – wszyscy jadą na jednym wózku. I zwrócić uwagę, że jeśli jedna partia odmawia drugiej prawa do istnienia – wyraża tym samym pogardę dla jej wyborców, których w przypadku PO i PiS liczy się w milionach. To najważniejsze zadanie dla przyszłego prezydenta.
Czy Bronisław Komorowski albo Jarosław Kaczyński są w stanie wcielić się w rolę emisariuszy pokoju. Chciałoby się wierzyć że tak, gdyby nie to, że każdy z nich nosi przy boku miecz mocno wyszczerbiony w wojnie polsko-polskiej. A ich hufce oczekują od nich raczej ostatecznej ofensywy niż zawieszenia broni.