Brytyjczycy boją się, że plama ropy poróżni ich z USA
Od krytyki Obamy pod adresem BP odciął się też weteran partii konserwatywnej lord Tebbit. - Cała potęga amerykańskiego pieniądza i technologii została wykorzystana do walki ze skutkami wycieku i okazała się niezdolna do opanowania go - zaznaczył Tebbit w swoim blogu w gazecie "Daily Telegraph", sugerując, że ataki na BP podyktowane są frustracją.
W podobnym duchu sprawę skomentował Ian Dunt na portalu politics. "Za gniew Białego Domu odpowiada po części jego własna technologiczna bezradność. W desperackim dążeniu do zapobieżenia dalszym skutkom skażenia, Obama był zmuszony zdać się na technologię BP i sposób podejścia do wycieku, które nie zdołały go powstrzymać" - napisał Dunt.
Ostre w tonie wypowiedzi przedstawicieli Białego Domu i dochodzenie w Kongresie napędzają w USA "antybrytyjską retorykę" i szkodzą notowaniom koncernu na giełdzie - zauważa "Times". Gazeta wskazuje, że zgodnie ze stanem z grudnia ubiegłego roku 40 proc. akcji BP należało do udziałowców brytyjskich, a 39 proc. do amerykańskich. W zarządzie jest sześciu dyrektorów Brytyjczyków i sześciu Amerykanów, a koncern zatrudnia 22 tys. Amerykanów i 10 tys. Brytyjczyków. Wcześniej BP przejął dwa mniejsze koncerny paliwowe działające w USA.
Brytyjscy komentatorzy wskazują, że BP dawno temu odszedł od nazwy British Petroleum i nazywanie BP brytyjskim koncernem, "jak to uparcie robią Amerykanie", nie odpowiada rzeczywistości i podyktowane jest uprzedzeniami. Wcześniej minister Vince Cable, odpowiedzialny w rządzie Camerona za biznes, dyplomatycznie nazwał niektóre wypowiedzi przedstawicieli Waszyngtonu "skrajnymi i mało pomocnymi".
PAP, arb