Wybory w Belgii. Czy Belgowie pójdą na basen zamiast ratować kraj?
Lider Nowego Sojuszu Flamandzkiego N-VA Bart De Wever nie zawahał się zbić na tym kapitału politycznego i nadał ton kampanii wyborczej, nawołując do przekazania Flandrii i Walonii wszystkich uprawnień poza polityką zagraniczną i obrony. Chce też odebrania statusu trzeciego belgijskiego regionu stołecznej, dwujęzycznej Brukseli. W dalszej perspektywie, uważa De Wever, istnienie Belgii będzie niepotrzebne i kraj "wyparuje", jak sam powiedział. Na tym ma zyskać jego rodzima, zamożniejsza Flandria niechętna transferom finansowym na frankofońskie południe kraju.
Zadawnione spory między dwiema belgijskimi wspólnotami koncentrują się wokół językowych i wyborczych praw ok. 130 tys. frankofonów mieszkających we flamandzkich gminach pod Brukselą. Konflikt trwa właściwie od czasu wyznaczenia dzielącej Belgię granicy językowej w 1963 r. Nawet jeśli N-VA dostanie w wyborach nieco mniej głosów niż przewidują sondaże, to i tak może zostać główną siłą polityczną w Belgii i weźmie udział w rozmowach koalicyjnych o tworzeniu nowego rządu. Z braku politycznego partnera wśród partii francuskojęzycznych po drugiej stronie granicy językowej, Bart De Wever ma jednak nikłe szanse na stanowisko premiera. W podzielonej na regiony Belgii nie ma partii ogólnokrajowych, ale tradycja belgijskiego kompromisu wymaga, by szefem rządu został przedstawiciel największej "rodziny politycznej", na którą składają się bliskie ideowo partie francusko- i niderlandzkojęzyczne.
Wobec dramatycznego spadku poparcia dla flamandzkiej chadeckiej partii CD&V (zaledwie 16,2 proc.), która dotąd dominowała na scenie politycznej zarówno w rodzimej Flandrii jak i na poziomie federalnym, na największą rodzinę polityczną kraju wyrastają socjaliści (16,3 proc. we Flandrii i 19,4 proc. po stronie francuskojęzycznej). To oznacza, że szanse na urząd premiera po odchodzącym chadeckim Flamandzie Yvesie Leterme'ie ma lider frankofońskich socjalistów z PS Elio Di Rupo. Belgia nie miała francuskojęzycznego premiera od 1974 r., więc frankofoni wiążą z jego osobą wielkie nadzieje.
Opowiadająca się za przekształceniem Belgii w konfederację N-VA zyskała w sondażach nie tylko kosztem chadeków: korzystając z radykalizacji rozczarowanego flamandzkiego elektoratu, nacjonaliści odebrali też głosy skrajnej ksenofobicznej, izolowanej na scenie politycznej partii Vlaams Belang (obecnie 15 proc. poparcia) oraz populistycznej Liście Dedeckera (4,3 proc.). Fiasko rozmów o reformie kraju sprawiło, że frankofoni są bardziej gotowi do kompromisu i też mówią o potrzebie reformy kraju. Są m.in. skłonni zgodzić się na przekazanie regionom kompetencji w dziedzinie zatrudnienia czy podatków, pod warunkiem, że nienaruszone będą federalne gwarancje systemu socjalnego. Przywileje frankofonów we flamandzkich gminach pozostają jednak punktem zapalnym, podobnie jak frankofoński postulat, by rozszerzyć granice zdominowanej przez nich, choć teoretycznie dwujęzycznej Brukseli. Frankofońscy socjaliści i chadecy zagrozili zresztą, że jeśli Flamandowie nie utemperują swoich separatystycznych ambicji, to zażądają połączenia Walonii z Brukselą dla przeciwwagi dla coraz silniejszej Flandrii.
Kompromis jest za to wokół konieczności naprawy finansów publicznych: belgijski deficyt sięga 6 proc. PKB, dług publiczny 96 proc., bezrobocie przekracza 8 proc. Przyszły rząd będzie musiał przedsięwziąć drastyczne oszczędności szacowane na 22 mld euro do 2015 roku. Wszystkie główne partie się zgadzają co do potrzeb, ale nie środków, jak ten cel zrealizować. W podzielonej na regiony i wspólnoty językowe Belgii Walonowie i Flamandowie głosują tylko na "swoje" partie. Skomplikowana federalna struktura i proporcjonalna ordynacja wymagają tworzenia szerokich koalicji i oznaczają w praktyce, że wybory odbywają się w dwóch turach - najpierw wyborcy oddają głosy, a potem partie między sobą ustalają, kto tak naprawdę będzie rządził. Na razie żaden analityk nie przesądza, który z liderów politycznych zostanie premierem. Poza Di Rupo, kandydatów jest wielu, a do faworytów należą przywódczyni flamandzkich chadeków Marianne Thyssen i lider dominujących w Brukseli francuskojęzycznych liberałów Didier Reynders.
Głosowanie w Belgii jest obowiązkowe, więc frekwencja w wysokości przynajmniej 90 proc. jest z góry zapewniona. Choć w praktyce i tak od 2003 r. nie nakłada się już grzywien dla niesubordynowanych obywateli w ustawowej wysokości 25-50 euro. By okazać zniecierpliwienie i brak zrozumienia dla ciągłych kryzysów politycznych w swoim kraju, na popularnym portalu internetowym Facebook tysiące Belgów zapisały się do grupy pod prowokacyjnym hasłem "13 czerwca zamiast na wybory idę na basen".
PAP, arb