Bolesna kuracja Europy

Dodano:
Fot. sxc.hu Źródło: FreeImages.com
W środę 30 czerwca Komisja Europejska ogłosiła plan dotkliwych kar dla tych państw, które permanentnie będą utrzymywały deficyt budżetowy większy niż 3 proc. PKB.
Oporne kraje mogą stracić unijne fundusze strukturalne, dopłaty rolne i inne subwencje. To ma zobowiązać do reform nawet te rządy, które wolałyby się od nich uchylać. Nowe przepisy mogą się pojawić już jesienią. Ostatnio do listy stolic, które ogłosiły plany ratunkowe, dołączył Londyn – deficyt budżetowy Wielkiej Brytanii sięga już 11 proc. PKB i wynosi 180 mld euro. To największa dziura w finansach publicznych ze wszystkich krajów G20. Na takie oszczędności w wydatkach państwa, jakie zamierza wprowadzić obecny rząd, nie odważył się żaden brytyjski gabinet od zakończenia II wojny światowej. George Osborne, nowy minister finansów, ogłosił plan redukcji wydatków o ponad 100 mld euro w ciągu trzech lat. Najmocniej uderzy to po kieszeni klasę średnią – podstawę elektoratu konserwatystów. Podatek od zysków kapitałowych wzrośnie z 18 do 50 proc.! VAT ma skoczyć z 17,5 proc. do 20 proc. Wydatki na obronę zostaną zmniejszone o jedną czwartą, chociaż do tej pory była to w budżecie nietykalna pozycja. Już za trzy lata poddani królowej będą musieli też czekać do 66. roku życia, zanim otrzymają emeryturę (dla kobiet ta zmiana zostanie wprowadzona później). A następnym krokiem – zapowiada Osborne – ma być podniesienie poprzeczki do 70 lat. Zmieni się też system wsparcia socjalnego. Do tej pory specjalny fundusz wypłacał grupie aż 2,5 mln osób niemal 20 mld euro rocznie. Nowy rząd w kilka tygodni zmniejszył tę grupę prawie o połowę.

Liberalni Demokraci, koalicjanci konserwatystów, ostrzegają, że przy tak wielkich cięciach państwu grozi recesja – w oszczędnościach Anglicy chcą przebić nawet Niemców, którzy swoje ograniczenia „wycenili" na 80 mld euro. List do premiera Davida Camerona napisał też w tej sprawie prezydent Barack Obama. Ale szef brytyjskiego rządu wie, że tylko teraz, kiedy następne wybory są jeszcze daleko, może próbować uzdrawiać finanse.

José Luiz Zapatero, hiszpański premier, przez lata miał przydomek Bambi – jego łagodny sposób mówienia i ciągłe rozdawanie świadczeń socjalnych upodobniły go do sympatycznej postaci z kreskówki. Od kilku tygodni premier ma nowy przydomek: rzeźnik klasy średniej. Firmy nie mają zysków, do budżetu trafia mniej podatków, więc aby ratować równowagę finansów publicznych, Zapatero tnie, gdzie może. Ostatnio odebrał urzędnikom 5 proc. ich pensji i zapowiedział, że przez kolejne lata nie będzie żadnych podwyżek.

We Francji słowo „oszczędności" jest w politycznym dyskursie zakazane, bo grozi utratą władzy. Prezydent Nicolas Sarkozy wie jednak, że ogromny deficyt systemu emerytalnego jest nie do utrzymania. Zapowiedział, że wiek, w którym Francuzi będą mogli przejść na emeryturę, wkrótce zostanie podniesiony z 60 do 62 lat.Zniesione zostaną też ulgi w płaceniu na fundusz emerytalny dla sektora państwowego. We Francji to ten sektor wytwarza 54 proc. dochodu narodowego, najwięcej w całej Unii.

Zdesperowane rządy szukają wszelkich sposobów, aby przerzucić ciężar oszczędności na sektor prywatny, zaczynając od banków. David Cameron już wprowadził podatek od transakcji finansowych, dzięki któremu rząd odzyska od banków 3 mld euro rocznie. Podobne plany mają też Niemcy i Francuzi. W obawie, że instytucje finansowe nie ujawniły wszystkich swoich grzechów, już w lipcu 25 największych banków Europy będzie musiało opublikować dogłębne dane o swojej kondycji. To tzw. stress testy: symulacja, co by się stało, gdyby wielki kryzys ponownie uderzył w Europę. Jeszcze niedawno ujawnienie tak wrażliwych informacji byłoby niemożliwe. Podobnie jak cięcia budżetowe, które w praktyce oznaczają porzucenie istniejącego od 60 lat systemu państwa socjalnego. Nikomu już nie trzeba przypominać, że wszystko zaczęło się w Grecji, ale to nie Grecja odpowiada przecież za rozbuchane wydatki innych państ. Może nawet jej dramatyczna sytuacja stała się katalizatorem oszczędności w pozostałych krajach. Na razie Grecja jako jedyna dostała pieniądze na uratowanie się od bankructwa. W zamian za pakiet ratunkowy wart 110 mld euro rząd musi przeprowadzić radykalny program oszczędnościowy, i to w ściśle określonych terminach. Kroplówka unijnych pieniędzy zostanie zakręcona za dwa lata. Do tego czasu Grecy muszą mieć na tyle uporządkowany budżet, aby ktoś znów chciał kupić ich obligacje. Jednym z pierwszych działań będzie zrównanie wieku emerytalnego i podniesienie go do 65. roku życia. W kraju, w którym co trzeci zatrudniony pracuje na państwowej posadzie, ciosem jest też decyzja o zamrożeniu pensji urzędniczych i likwidacji dodatków. Grecy muszą również płacić więcej za produkty codziennego użytku, bo rząd podnosi VAT. Rząd sprzedaje nawet „rodowe srebra". Pod młotek idą koleje, porty, kasyna, poczta, a nawet wyspy.

Drakońska kuracja oszczędnościowa wywołała falę protestów. Ich rezultat może być taki, że od Grecji odwrócą się turyści – jej główni „żywiciele". Wiele rezerwacji już anulowano po tym, jak w zeszły wtorek kraj stanął: strajkowała komunikacja, banki, szpitale, zamknięty był Akropol i setki innych atrakcji turystycznych. Z obcokrajowców żyje co piąty Grek. Turystyka dostarcza 20 proc. PKB – to najwięcej ze wszystkich krajów w Unii. Kraj nie ma alternatywnych źródeł dochodów: nie jest w stanie konkurować w UE ceną lub jakością z towarami z innych krajów. – Jeśli turyści uznają, że do Grecji nie warto przyjeżdżać, nie podźwigniemy się z tego – ostrzega Anna Anifanti, dyrektor Greckiej Izby Turystyki.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...