30 lat "Solidarności": człowiek, który wydrukował dynamit
Nielegalne drukowanie wyglądało tak, że paru ludzi zamykało się na kilka tygodni w mieszkaniu, w którym był powielacz, zapas papieru, farby (zdobywany za łapówki) i jedzenia. Chodziło o to, by nie wychodzić z lokalu, nim nie skończy się roboty. Pracowało się na okrągło, śpiąc ledwie parę godzin na dobę. Im szybciej wrzuciło się cały nakład do kolportażu, tym mniejsze było ryzyko wpadki.
U Józka mieliśmy komfortową sytuację. Udostępniał nam lokal, a sam mieszkał w klatce obok, u siostry. A na dole mieszkali Puszowie (Krzysztof został potem ministrem w kancelarii prezydenta Wałęsy). Oni – nieco wbrew regułom konspiracji – przynosili nam kanapki.
Kiedy więc wróciłem, chciałem tylko spać, ale wieczorem przyszedł Bogdan Borusewicz i kazał przerzucić sprzęt pod wskazany adres. Powiedział, że będziemy drukować pilne ulotki. Byłem załamany.
W poniedziałek przewiozłem powielacz, a Bogdan dostarczył papier. Wyjaśnił, że chodzi o wywołanie strajku. To były dwa krótkie teksty. Pierwszy o Ani Walentynowicz, a drugi, być może, zawierał instrukcję strajkową. Jakość była kiepska, bo farba była do powielacza offsetowego, a my mieliśmy białkowy i ciągle nam się zatykał. Skończyliśmy we wtorek nad ranem. Jak się obudziliśmy, była piękna pogoda i przy śniadaniu naszło mnie na dowcipkowanie. Zapytałem Bogdana, co będzie robił, jak już obali ten komunizm. – Może zostaniesz przewodniczącym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej Sopotu? Było to kompletnie nierealne i równocześnie nieatrakcyjne. Dyskutowaliśmy też, czy trzeba będzie ukarać byłych esbeków. Ja byłem za tym, by im dać spokój, Bogdan – że jakieś konsekwencje powinni ponieść.
A w czwartek usłyszałem, że strajk wybuchł. Zadzwoniłem z tą informacją do Jacka Kuronia pod jego znany wszystkim numer 39-39-64. W piątek przyjechała do mnie znajoma z Niemiec i w sobotę poszliśmy do stoczni, gdzie byłem już do końca strajku. Wyszedłem tylko po papier i farbę, które posłużyły do uruchomienia w stoczni poligrafii. Ale sam już nie drukowałem – pomagałem jako tłumacz, bo zjechały tłumy zachodnich dziennikarzy.
Ludzie przynosili tyle papieru, że po strajku sporo zostało. Baliśmy się, że przepadnie. Choć niby było porozumienie, to nie wykluczaliśmy, że SB spróbuje przejąć papier. Załadowaliśmy go więc do furgonetki i kiedy 31 sierpnia wieczorem autokar z Jagielskim opuszczał stocznię, ruszyliśmy za nim. Liczyliśmy, że w takim otoczeniu trudno im będzie nas zatrzymać. Pochowaliśmy go u różnych znajomych. Potem służył Międzyzakładowemu Komitetowi Założycielskiemu „Solidarności" w Gdańsku.
Artykuł "Największy strajk nowoczesnej Europy" Jerzego Skoczylasa - już w poniedziałek, w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost".