Tomasz Lis - maratończyk
Daj spokój, nic się nie stanie. To jest mocny głos. Więcej, on brzmi jak głos rozsądku. Bo rozsądek rzeczywiście kazałby zejść z trasy. Serce wali jak młot. Człowiek czuje, że to już jest zamach na własny organizm.
Fizjologicznie da się to dość łatwo opisać. Biegniemy, biegniemy i nagle, to zawsze dzieje się nagle, czujemy, że siły wyparowały. To moment, gdy nastąpiło odwodnienie organizmu albo wyczerpały się w nim zapasy węglowodanów. Jesteśmy jak samochód jadący na rezerwie. Gorzej – z prawie pustym bakiem. Właściwie na oparach. Silnik zaraz eksploduje albo się zatrze. I to jest właśnie ta chwila, kiedy maraton naprawdę się zaczyna. Kiedy nie wystarcza wysiłek. Kiedy trzeba siebie stłamsić, złamać. Zagryźć zęby. Ruszyć naprzód. To jest dokładnie ten moment, gdy człowiek przestaje być biegaczem i staje się maratończykiem.
W tym roku ostatni, czwarty (a w sumie mój piąty) maraton chciałem początkowo przebiec w listopadzie w Nowym Jorku. Ale w czerwcu tuż przed maratonem w Sztokholmie odkryłem z kolegą Tomkiem Smokowskim z Canal+, że 31 października odbędzie się w Atenach maraton dla upamiętnienia historycznego biegu sprzed 2500 lat, gdy Grek Filipides pokonał trasę z Maratonu do Aten. Nowy Jork poczeka – zdecydowaliśmy. W tym roku to musiały być Ateny.
O tym, skąd Tomaszowi Lisowi przyszło do głowy startowanie w maratonie, jak czuje się człowiek na 37. kilometrze morderczego biegu i co czuje przekraczając metę, czytaj w tekście redaktora naczelnego tygodnika "Wprost" już od poniedziałku