Czy Belgia doczeka się rządu?
"Znowu chaos?" - zastanawia się w czwartek francuskojęzyczny dziennik "Le Soir". "Pięć małych "tak" i dwa wielkie "nie" - streszcza sytuację na scenie politycznej Belgii dziennik "La Libre Belgique". Flamandowie odrzucili propozycje Vande Lanotte, ponieważ uważają, że proponowane ustępstwa na rzecz frankofonów idą zbyt daleko, zaś koncesje na rzecz autonomicznych żądań Flandrii są zbyt małe. Kością niezgody są nadal prawa wyborcze i językowe frankofonów mieszkających we flamandzkich gminach pod Brukselą oraz przede wszystkim finansowanie regionów, w tym zadłużonej, zdominowanej przez frankofonów belgijskiej stolicy.
W poszukiwaniu kompromisu mianowany przez króla Alberta II mediator starał się pogodzić obie strony. Zaproponował m.in., by część frankofonów mieszkających pod Brukselą straciło swoje przywileje wyborcze i językowe - można by je zachować w sześciu flamandzkich gminach, gdzie frankofoni są większością. Ponadto 26 proc. podatku dochodowego PIT, czyli ok. 15 mld euro rocznie, trafiałoby bezpośrednio do kasy regionów a nie budżetu federalnego (Flamandowie chcieli 45 proc.). Natomiast Bruksela dostałaby dofinansowanie w wysokości 375 mln euro (frankofoni chcieli pół miliarda euro).
Kryzys uwypuklił niemożność przezwyciężenia waśni między frankofonami i Flamandami mieszkającymi w Belgii. Na spory językowe, gospodarcze i kulturowe nałożył się po wyborach ostry podział polityczny: francuskojęzyczna Partia Socjalistyczna pod wodzą Elio Di Rupo dominuje w pejzażu politycznym na południu kraju i w Brukseli; ale to flamandzcy nacjonaliści z partii N-VA w czerwcu zostali największą siłą polityczną kraju, głosząc hasła dalszego uniezależnienia Flandrii.
PAP, arb