Dług rośnie, zielona wyspa tonie

Dodano:
Pod koniec 2009 roku Jacek Rostowski i Donald Tusk ogłosili, że Polska jest "zieloną wyspą". Czy hasło to jest wciąż aktualne? (fot. FORUM)
Czy polską „zieloną wyspą” wstrząśnie kryzys finansów publicznych, który znacznie odchudzi portfele Polaków? Zdaniem ekonomistów, z którymi rozmawialiśmy, taki scenariusz nie jest wykluczony. - Reforma kalendarza nie skróci ciąży. Księgowe działania rządu i inne metody liczenia długu nie zmienią faktu, że dług rośnie – ostrzega dr Andrzej Sadowski mówiąc o polityce gospodarczej rządu. – Rząd idzie obecnie bardzo wąską granią – przyznaje dr Ryszard Bugaj. Jak uniknąć spadnięcia z tej grani? - Reformujmy! - apeluje prof. Krzysztof Rybiński.
Pod koniec 2009 roku Donald Tusk i Jacek Rostowski pokazywali zieloną Polskę na tle czerwonej, ogarniętej kryzysem Europy. Zdaniem dr Andrzeja Sadowskiego, wiceprezydenta Centrum im. Adama Smitha rządowy optymizm był nieco na wyrost. - Bycie prymusem wśród najgorszych uczniów to nie powód do chwały. Pocieszanie się, że inni mają gorzej to nie najlepsza strategia – tłumaczy ekonomista.

Czy jednak byliśmy wyspą? - Kwestia definicji – przyznaje dr Ryszard Bugaj z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Wzrost gospodarczy Polski spadł porównywalnie z PKB innych państw Unii, w punktach procentowych identycznie jak w Niemczech. Różnice? - Kraje Europy Zachodniej przeszły już fazę intensywnego wzrostu. Polska spadała niejako z wyższego pułapu – wyjaśnia Bugaj.

Specyficzna struktura wyspy

– Polska nie odczuła negatywnych konsekwencji światowego załamania gospodarczego równie silnie, co inne kraje - przyznaje prof. Krzysztof Rybiński. Zdaniem byłego wiceprezesa NBP, nasza gospodarka zawdzięcza to swojej "specyficznej strukturze". - Gospodarka pobudziła się wbrew polityce rządu - dodaje Bugaj. Przyznaje, że społeczny optymizm z 2008 i 2009 r. to sukces ekipy Tuska, która przekonała obywateli, że z kryzysem Polska sobie poradzi. - Jeśli ludzie uwierzą, że jest dobrze i będzie lepiej, to kupują. I zaczyna być lepiej – tłumaczy istotę samosprawdzającej się przepowiedni Bugaj.

- Mieliśmy dużo szczęścia. Popyt wewnętrzny wzrósł dzięki poprzedniemu rządowi, który w dobrym momencie obniżył podatki. Kiedy nastąpiło spowolnienie, Polacy mieli w kieszeniach więcej pieniędzy. To nie jest kwestia przepowiedni – przedstawia swoje wyjaśnienie polskiego sukcesu prof. Rybiński. Jednak zdaniem dr Sadowskiego obniżka podatków, o której mówi były prezes NBP „to tylko ładne hasło". - Była zbyt mała – wyjaśnia.

Politycy przestali kopać

Może kryzys był łagodny, bo rząd prowadził ekspansywną politykę fiskalną, czyli zwiększał wydatki publiczne? Zdaniem Sadowskiego takie rozumowanie to przejaw błędnej metodologii, ściśle związanej z "odpowiednimi poglądami politycznymi". Ekonomista podkreśla, że rząd nie może wykreować popytu. Motorem wzrostu gospodarki pozostają przedsiębiorstwa. - Rząd uratował gospodarkę tak, jak skinheadzi staruszkę. Przestał ją kopać – obrazowo opisuje sytuację Sadowski. - W czasie kryzysu rząd nie pomógł, ale też nie interweniował jak władze innych krajów. Mógł jeszcze bardziej zaszkodzić - przekonuje.

Wiceprezydent CAS chwali za to polskich przedsiębiorców. - Wykazali się niezwykłą zdolnością adaptacji i twórczym podejściem. Podczas kryzysu nie czekali z założonymi rękami na rząd - podkreśla. Zdaniem Sadowskiego zbiurokratyzowany ustrój, niepewność podatkowa i liczne przeszkody w prowadzeniu biznesu sprawiły, że polscy przedsiębiorcy traktują nadzwyczajne sytuacje jak chleb powszedni. A kryzys sprzyja ryzyku - przejmowaniu słabszych konkurentów i ekspansji na nowe rynki.

Rybiński i Bugaj nie kwestionują roli polskich przedsiębiorstw. Ale - ich zdaniem - wyspa była zielona z innych powodów. Pomógł brak polskiej bankowości inwestycyjnej. Bugaj: - Dzięki temu polskie banki zrezygnowały z zakupu ryzykownych, często toksycznych aktywów finansowych. Rybiński: - W 2005 r. nadzory finansowe na całym świecie ignorowały zagrożenia argumentując, że ryzykowne inwestycje banków to "nowa normalność". W 2005 r. mimo silnych protestów niektórych banków, polski nadzór finansowy podjął decyzje hamujące narastanie bańki spekulacyjnej. Utrudniając finansowanie zakupu nieruchomości za pomocą kredytów walutowych okazaliśmy się roztropni i mądrzy przed szkodą.

Powstaniu „zielonej wyspy" pomogły też umiarkowana otwartość gospodarki, stosunkowo mały udział kredytów w relacji do dochodu narodowego i nie wchodzenie do strefy euro. - Nie dążyliśmy do spełnienia kryteriów konwergencji, gdyż to dodatkowo wyhamowałoby polską gospodarkę. Bez różnic kursowych towary oferowane przez naszych eksporterów prawdopodobnie straciłyby na konkurencyjności – wyjaśnia dr Bugaj. - Mieliśmy trochę szczęścia i trochę rozumu – dodaje prof. Rybiński.

Gra pozorów

Jednak to co było atutem w czasach kryzysu, teraz może nas pogrążyć. - Ostatnie trzy lata to ogromna ekspansja fiskalna. W efekcie powstała gigantyczna dziura budżetowa. Dług publiczny narasta szybciej niż za Gierka – podkreśla Rybiński. Dlatego, jego zdaniem, Polsce grozi zapaść finansów publicznych na skalę Grecji czy Irlandii. Jak rząd walczy z narastaniem długu? - Interweniuje na rynku walutowym, uprawia kreatywne budżetowanie i ukrywa część wydatków w Krajowym Funduszu Drogowym – krytykuje Rybiński. Ostatnio np. za pomocą rezerw walutowych minister Rostowski umocnił kurs złotego. - Nie rozumiem. Azjaci i Brazylijczycy wspierają swoich eksporterów, skutecznie przeciwdziałając zbytniemu umocnieniu się walut narodowych. My natomiast szkodzimy swoim eksporterom tylko po to, żeby nie przekroczyć progu ostrożnościowego, żeby zapis w tabelkach ministra finansów lepiej się prezentował – oburza się prof. Rybiński. Również dr Bugaj uważa, że obserwowanie czy relacja długu do PKB wynosi 55 proc. czy 55,01 proc. pozbawiona jest merytorycznego sensu. - Dokładność tego długu zależy od sposobu księgowania, a więc jest w dużej mierze pozorna – tłumaczy.

- Reforma kalendarza nie skróci ciąży. Księgowe działania rządu i inne metody liczenia długu nie zmienią faktu, że dług rośnie - podsumowuje dr Sadowski. Na ile zadłużono Polskę? Tego nie wie nawet minister finansów. - W systemie rozproszonej informacji o stanie finansów publicznych minister Rostowski nie jest w stanie za naciśnięciem jednego klawisza w komputerze dowiedzieć się, ile musimy dzisiaj zapłacić – podkreśla ekonomista z CAS.

Wilczek, czyli wolność

Problemów nie da się wiecznie zamiatać pod dywan. Nasi rozmówcy zgadzają się, że tylko radykalne reformy uratują polską gospodarkę przed silną recesją. Co trzeba zrobić? Dr Bugaj: - Odejść od przekonania, że mała otwartość gospodarki przynosi nam zyski. Prof. Rybiński przekonuje z kolei, że „należy zatrzymać chory proces rozrostu administracji publicznej". - Trzy kwartały 2010 r. to 40 tys. nowych etatów! – denerwuje się. Inne rozwiązania proponowane przez Rybińskiego to wydłużenie wieku emerytalnego, cięcia w systemie pomocy społecznej i intensywna prywatyzacja. - Państwowe może być tylko to, co niezbędne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa – podsumowuje.

- Nie jestem pewien, czy w oparciu o zagraniczny kapitał prywatny Polska będzie się skutecznie modernizować – polemizuje z prof. Rybińskim dr Bugaj. I przypomina, że prywatyzować nie można wiecznie. - Sprzedaż majątku państwowego to oddanie wieloletniej dywidendy za jednorazowe pieniądze – zauważa. Z poglądem Bugaja zgadza się Sadowski. - Prywatyzacja zawsze oznaczała likwidację miejsc pracy. Rząd powinien myśleć o stałych przychodach, a te otrzyma jedynie od firm, które będą się dynamicznie rozwijać – podkreśla. Zdaniem wiceprezydenta CAS, lekarstwem na zapaść może być tylko wolność gospodarcza. - Należałoby przywrócić ustawę Wilczka. Rząd powinien odblokować gospodarkę i znieść polityczne bariery. Wtedy przedsiębiorstwa, które dzisiaj funkcjonują na pół gwizdka, będą mogły w pełni wykorzystać swój potencjał, a wzrost gospodarczy z łatwością osiągnie wartości dwucyfrowe - przekonuje ekonomista. - Nie może być tak, że przedsiębiorca spędza więcej czasu w urzędach niż we własnym przedsiębiorstwie – dodaje.

O reformach mówi się w Polsce nie od dziś. Kiedy rząd weźmie się do pracy? Rybiński: - Reformy zaczną się dopiero wtedy, gdy Platformie poparcie spadnie tak, że nie będzie miała już nic do stracenia. Jeśli PO utrzyma dotychczasowe poparcie, to nawet po wyborach nie ma co liczyć na żadne poważne reformy. Bugaj: - Rząd idzie obecnie bardzo wąską granią. Nie wykluczam, że wygra w ten sposób wybory. Potem trzeba będzie jednak podjąć pewne nieuchronne decyzje, chociaż nie powinny być one realizacją zaleceń Leszka Balcerowicza. Reformować to nie znaczy wprowadzać liberalizm.

Konstytucja to nie problem

Jeśli głównym problemem jest dług publiczny, to polityków PO-PSL do działania może zmusić Konstytucja. Zapisano w niej, że w przypadku, gdy wzrost relacji długu publicznego do PKB wzrośnie powyżej 60 proc., rząd musi uchwalić zrównoważony budżet. To w praktyce oznacza ok. 50 mld zł oszczędności w ciągu jednego roku. Prof. Rybiński nie wierzy jednak w magiczną moc ustawy zasadniczej. – Jeżeli nie wprowadzimy radykalnych zmian w polityce gospodarczej, próg 60 proc. zostanie przekroczony najpóźniej za 3-4 lata. Jednak gdy przekroczymy ostrożnościowy próg 55 proc., PO i PSL przegłosują zmianę ustawy, a potem zmienią Konstytucję. Słyszy się głosy prominentnych przedstawicieli rządu, że zapisy ostrożnościowe są nierozsądne i że trzeba się nad nimi zastanowić - zauważa prof. Rybiński.

- Kiedy skończą się wielkie budowy finansowane ze środków unijnych, wielu ludzi straci pracę, zostaniemy z ogromną armią urzędników, ze zmniejszonym zatrudnieniem w przemyśle i nowymi bezrobotnymi – przewiduje były wiceprezes NBP. - Poświęćmy najbliższe dwa lata na reformy - radzi.

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...