Kogo na Bliskim Wschodzie obchodzą słowa Obamy?
Turcja, która interweniowała już kilka razy w Damaszku, nie ufa Baszarowi el-Assadowi. Prezydent Syrii już dwukrotnie oszukał dyplomatów tureckich i nie dotrzymał obietnicy odnośnie przeprowadzenia wolnych i demokratycznych wyborów. Turcja, obserwując fale uchodźców z Syrii, obawia się powtórki sytuacji jaka miała miejsce z Kurdami z Iraku. Wysyła więc swoje specjalne oddziały, które mają zapewnić bezpieczeństwo uchodźcom wewnątrz Syrii. Tymczasem Katar próbuje powstrzymać Algierię przed wyposażaniem Kadafiego w kolejne czołgi i sprzęt wojskowy. Sam jest zaangażowany w pomoc rebeliantom z Benghazi i jak się okazało, to właśnie katarscy oficerowie doradzali Libijczykom podczas okupowania Misraty.
W takiej sytuacji słowa Obamy rzeczywiście pozostają pustym gestem „wspierania demokracji". Jednocześnie USA dofinansowują system Arabii Saudyjskiej, kraju co najmniej niedemokratycznego. Amerykanie przeznaczyli 40 miliardów dolarów na rozwój nowej elitarnej jednostki, która ma zabezpieczać królewskie tereny z ropą naftową.
Do tego dochodzi brak konsekwencji ze strony Obamy, widoczny chociażby w jego podejściu do sprawy utworzenia Palestyny. 19 maja mówił o „kontynuacji izraelskiego osadnictwa", ale po rozmowie z Benjaminem Netanjahu zmienił ton na bardziej zdecydowany. Nie odczytał też prawdopodobnie chęci Izraela do przeciągania negocjacji pokojowych, które mają skutkować tym, że ostatecznie nie będzie czego oddawać Palestyńczykom. Dyskusja wokół granic Izraela, rozbrojenia Palestyńczyków i praktycznej konieczności dostosowania się ich do warunków pokoju narzucanych przez Izrael, sprawiają, że Arabowie rzeczywiście przestają w ogóle słuchać słów Obamy.
A rewolucja arabska będzie się rozprzestrzeniać, może też ogarnie wreszcie Palestynę, która zdecyduje się na bardziej zdecydowane i zjednoczone działanie przeciwko Izraelowi. I nikogo nie będzie obchodzić zdanie Ameryki w tej sprawie.
MK