Wojna przymiotnikowa
W tej czarno-niekolorowej wersji w Polsce dzieje się nie tylko źle. Dzieje się w niej tragicznie. Państwo codziennie się kompromituje, a jeśli nie skompromitowało się jeszcze do cna, to tylko przez przypadek. Obywatele codziennie są zabijani, a jak przeżyli wczoraj i dziś, to państwo na pewno zamorduje ich jutro. Tu nie ma półcieni – tu jest mrok, nie ma choroby – jest agonia, nie ma sporów – są wojny, nie ma sądów i osądów – jest wyłącznie Sąd Ostateczny.
Czasem rzeczowniki i przymiotniki nie wystarczają. Gdy pod ręką nie ma żadnej katastrofy, a zima się ociąga i nie można pisać o klęsce żywiołowej, trzeba brać to, co jest, i polać to odpowiednio ostrym sosem. Miarą desperacji mediów była sytuacja z zeszłego tygodnia. Przez wiele dni, od rana do wieczora, zajmowały się one sprawą niezwykle sexy, jaką jest konflikt dwóch prokuratur. Ale przecież mogłoby być jeszcze gorzej. Kto zająłby się konfliktem między prokuraturami, gdyby nie próba samobójcza/okaleczenia się (niepotrzebne skreślić)? Od czasów kardynała Wojtyły i Lecha Wałęsy żaden Polak nie wkroczył do światowych mediów z takim impetem jak pan prokurator z Poznania. „The Guardian", „The Times", do wyboru, do koloru. Ostatni raz Polska była na taką skalę obecna w światowych telewizjach dwie dekady temu z okładem, gdy niedźwiedź podrapał pracownicę TVP w studiu Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego. A że prokurator Przybył wybył ze światowych mediów tak szybko, jak się w nich pojawił, to już inna sprawa.
Złośliwości i szyderstwa na jego temat, trzeba to przyznać, są niezbyt taktowne. Choć nie ukrywam, że intryguje mnie, co skłania dorosłego mężczyznę do przebierania się za rzymskiego legionistę. Z drugiej strony, czy prawie 40 lat temu sam nie zakładałem na głowę hełmofonu i nie odgrywałem Janka Kosa z „Czterech pancernych"? No właśnie. Prawdziwym patriotom przyznaję: mogło to świadczyć, że od małego byłem skażony komuną. Na obronę mogę tylko powiedzieć, że chciałem bić Niemca.
Nasze media lubią mocne słowa i malowanie węglem, co jest zrozumiałe, bo węglem łatwiej zapełnić kartkę. Historię z prokuratorami i strzelającym prokuratorem natychmiast uznano więc za dowód absolutnej, totalnej, niewiarygodnej, wstrząsającej kompromitacji państwa polskiego. Cóż, przesada bywa siostrą nadpobudliwości. Nie przesadzajmy jednak z tą kompromitacją. Gdzie tam nam do Niemiec, w których prezydent dzwoni do dziennikarza z pogróżkami i jest na tyle głupi, że się mu nagrywa. Gdzie nam do Szwajcarii, gdzie szef banku centralnego informuje żonę o swoich przyszłych decyzjach i mówi jej, jakie operacje walutowe zrobić, żeby się wzbogacić. Gdzie nam do Francji, w której były prezydent właśnie został skazany za korupcję, w której były premier kilka lat temu sklecił wielką intrygę, by wykończyć ministra spraw wewnętrznych walczącego o prezydenturę, w której faworyt do prezydentury sprowadza sobie dziwki? Spokojnie więc z tą kompromitacją naszego państwa. A brutalna walka między różnymi instytucjami i różnymi odłamami biurokracji? Spór między naszymi prokuraturami – wojskową i cywilną, to bułka z masłem w zestawieniu z tym, jak choćby za kadencji Busha juniora wojowały z sobą Narodowa Rada Bezpieczeństwa, Departament Stanu i Pentagon.
W całej historii z prokuratorem Przybyłem i walką między prokuratorami widzę zresztą kilka elementów pozytywnych. Oto prokurator był, jak słyszę, śledczym bardzo skutecznym. Oto, gdy próbował dorwać się do treści SMS-ów dziennikarzy, dostał jednak po łapach. Oto plan reform wewnątrz prokuratury jednak był, wprowadzany w życie anemicznie, ale jednak. A więc znowu – nie tragizujmy. Ale czy nas kupią, gdy tragizować przestaniemy?
Oczywiście, opisany problem nie jest największym z tych, które mamy. Histeryzujące media stają się po prostu częścią przemysłu rozrywkowego. Smutne, ale trudno. Gdy jednak nadużywane słowa całkowicie stracą swój sens, a zdarzy się coś naprawdę dramatycznego, być może nawet tego nie zauważymy. Choć może to i lepiej.