Bomba. Gleba. Pozamiatane

Dodano:
Krzysztof Rutkowski (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Ponownie wypłynął. Bohater kronik kryminalnych z lat 90. i detektyw bez licencji znów pokazał, że państwo jest bezradne wobec przestępczości i wobec niego samego.
Detektywa Rutkowskiego wymyśliła żona.

Połowa lat 80. Funkcjonariusz Rutkowski, prosty kierowca z ZOMO, ma kłopoty: jedna z prostytutek oskarża go, że okradł jej klienta. – Chłopaki dorabiali na boku, prostytucja była nielegalna. Kiedy trafił się dolarowy klient, pobierali od dziewczyn dolę – opowiada były warszawski milicjant.

Prostytutka się skarży. Skarży się też klient. A ten ma paszport dyplomatyczny. Sprawa robi się poważna. W 1986 r. Rutkowski wylatuje ze służby. Na początku lat 90. w wywiadach będzie opowiadał, że odszedł, „nie widząc możliwości rozwoju". – Moje metody pracy wykraczały poza wyobraźnię przełożonych – stwierdzi, niewiele mijając się z prawdą.

Dopiero kilka lat temu przyznał, jak naprawdę wyglądała jego służba w MO: – Mieliśmy gdzieś politykę, ale kumple, gorzała i dziwki były na porządku dziennym.

W 1988 r. jedzie do Austrii (w Polsce zostawia żonę i dziecko). Żeby przeżyć w niedużym Grazu, pracuje w warsztacie, pizzerii, myje szyby. Poznaje Annę, Polkę. Razem klepią biedę. On współpracuje z Securitas, jedną z pierwszych fi rm ochroniarskich. Sprowadza do Polski broń gazową. Wymyśla, żeby założyć firmę detektywistyczną. Zakładają ją w Wiedniu.

Ich biuro ma kontakty z austriacką policją i ubezpieczycielami, dostęp do biura Interpolu. To żyła złota. W Polsce, kraju bez telefonów, właśnie upada komuna. Policja nie panuje nad rosnącą przestępczością.

O detektywie Rutkowskim, o którym w ostatnich dniach znowu stało się głośno w związku ze sprawą zaginięcia sześciomiesięcznej Madzi z Sosnowca, przeczytacie w najnowszym numerze tygodnika "Wprost"


Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...