Irena Dziedzic znów się lustruje
W 2011 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił wyrok sądu I instancji z 2010 r. o "kłamstwie lustracyjnym" Dziedzic. Sąd Apelacyjny uznał, że Sąd Okręgowy nie wykazał, by Dziedzic miała świadomość współpracy oraz by w ogóle doszło do jej "materializacji". - Lustrowana nie przejmowała się zlecanymi jej zadaniami i nie wykonywała ich - podkreślał sędzia Zbigniew Kapiński.
Zemsta za taniec, którego nie było?
W 2006 r. "Newsweek", a potem m.in. "Misja Specjalna" TVP podały nazwisko Dziedzic wśród dziennikarzy PRL, którzy mieli być tajnymi współpracownikami. Dziedzic, która zaprzeczała, by była TW "Marleną", wniosła do sądu o autolustrację. W Sądzie Okręgowym mówiła, że uważa się za wieloletnią ofiarę tajnych służb, bo sprawa jej rzekomej współpracy miała być zemstą wysokiego oficera służb za to, że w latach 50-tych nie chciała z nim zatańczyć, a potem poskarżyła się do KC PZPR, że za odmowę przetrzymano ją przez całą noc. Dziedzic przekonywała też, że akta "wszystko przedstawiają w esbeckiej interpretacji".
Pion lustracyjny IPN - który jest stroną procesu, choć formalnie nie oskarża Dziedzic, bo nie pełniąc funkcji publicznej, nie podlega ona lustracji - uznał, że od czerwca 1958 r. do kwietnia 1966 r. świadomie i tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW jako "Marlena". Nie zachowała się jednak ani teczka pracy "Marleny", ani jej zobowiązanie do współpracy. Są zaś zapisy oficera prowadzącego Włodzimierza Lipińskiego i sześć dokumentów z lat 60., pod którymi Dziedzic miała się podpisać; w tym pokwitowania wzięcia pieniędzy.
Szpiegowała kolegów?
Według akt SB Lipiński (już nie żyje) w 1957 r. zaproponował Dziedzic, by informowała o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Miała przekazać "wiele informacji o charakterze operacyjnym", m.in. nt. poety Adama Ważyka; pewnego obywatela USA; romansu koleżanki. Dziedzic twierdzi, że SB miała te informacje z podsłuchu w jej telefonie. - Cała Warszawa rozmawiała wtedy o "Poemacie dla dorosłych" Ważyka, o innych rzeczach też mówiłam ze znajomymi przez telefon. Ale nigdy świadomie nie mówiłam nic esbecji, choć w telewizji byliśmy tą esbecją poprzetykani - przekonywała jednak sama Dziedzic, która dodała, że zwerbowano jej gosposię.
Dziedzic miała też dostać od SB 9 tys. zł pożyczki, którą oddała dopiero po czterech latach. Według IPN taka nieoprocentowana pożyczka była rzadkością i świadczy o znaczeniu agenta. Dziedzic tłumaczyła natomiast, że "nie ma w świadomości", by przyjmowała jakąś pożyczkę, bo "nie miała wtedy problemów finansowych". Pokwitowania pieniędzy od SB uznała za zmanipulowane - chociaż biegły ocenił, że to ona je podpisała.
W 1966 r. Lipiński uznał, że Dziedzic nie ma możliwości dotarcia do cudzoziemców, którymi interesuje się SB, wobec czego współpracę zakończono. Potem była inwigilowana, gdy związała się z dziennikarzem z Berlina Zachodniego, którego SB podejrzewała o związki z wywiadem Niemiec. W marcu 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia.
W 2010 r. Sąd Okręgowy uznał oświadczenie Dziedzic za nieprawdziwe i zakazał jej pełnienia funkcji publicznych na trzy lata. O taki wyrok wnosił IPN. - Lustrowana przekazywała informacje kontrwywiadowi w ograniczonym zakresie, kontakty były sporadyczne, ale jednak była to współpraca - uzasadnił sędzia Przemysław Filipkowski. Dodał, że do współpracy nikt jej nie zmuszał. Podkreślił, że SB nie uznawała informacji od niej za bezwartościowe, choć zarazem przyznał, że "brak jest związków pokwitowań z udzielaniem informacji".
Zwracając sprawę do Sądu Okręgowego Sąd Apelacyjny uznał, że sprawa wymaga bardziej wnikliwego zbadania, bo Sąd Okręgowy nie odpowiedział na pytanie, czy kontakty Dziedzic z kontrwywiadem miały formę tajnej i świadomej współpracy. Sąd Apelacyjny uznał, że pokwitowania nie są typowe, bo zazwyczaj agenci nie podpisywali się nazwiskiem, lecz tylko kryptonimem.
PAP, arb