Dziennikarz na wojennej ścieżce

Dodano:
Michał Kobosko
Mówiąc wprost, czasy coraz dziwniejsze, a właściwie zupełnie pokręcone. Okazało się ostatnio, że dziennikarze muszą się tłumaczyć z własnych przekonań. Nie z tego, że je mają. I nie z tego, że je manifestują. To, że mają poglądy, codziennie widać, słychać i czuć. Tłumaczyć się muszą z tych, niestety, dość wyjątkowych sytuacji, gdy wychodzą poza utarte szlaki – i przedstawiają opinie niezgodne ze sposobem myślenia ich wiernej klienteli.
Oto Robert Mazurek obwieścił w „Rzeczpospolitej", że więcej nie  zamierza protestować pod Pałacem Prezydenckim czy kancelarią premiera, bo go przestały bawić pełne agresji wiece PiS. Stwierdził oczywistą oczywistość – nieważne, czy w sprawie Smoleńska, emerytur, czy Telewizji Trwam – demonstracje służą rozłożonej na lata kampanii wyborczej Prezesa – i basta. Dlatego im bardziej hałaśliwe, tym lepiej. No to się Mazurek nasłuchał – że sprzedajny, że podlizus salonu, a tak w ogóle to  pewnie liczy na jakieś korzyści. Chyba dla równowagi, albo i dla draki, w  „Newsweeku" Marcin Meller ogłosił, że chce stawiać w centrum stolicy pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, bo go uważa za wielkiego patriotę (uważa teraz, wcześniej o tym głośno nie mówił). I Mellerowi też się dostało, najbardziej od własnych liberałów rzecz jasna. Ale znacznie mniej, bo  liberały jakieś takie mało ideowe z natury.

Widać jednak z tego, że u dziennikarza ponad wszystkie przymioty liczą się dziś dwa: nie wyłazić z okopów i nie mieć wątpliwości. Jesteś albo tuskowy, albo pisowski (wersja zmodernizowana: pisuarowski). Kiedy siadasz do tekstu, nieważne, czy o polityce, edukacji, czy chorobie pszczół, musisz możliwie szybko zaznaczyć, kto winien. Proste jak konstrukcja cepa. Ten, kto się ujawnia z myśleniem szerszym (a taka podobno powinna być rola szanowanych publicystów) i, nie daj Boże, mówi coś niepopularnego, dostaje nalepkę zdrajcy i podlega publicznej egzekucji – na szczęście we współczesnej formie e-gzekucji.

W tej zajadłości i zapalczywości wielu kolegom z prawa i z lewa kompletnie już się rozmywa rola, jaką pełnią. Rzetelność, odpowiedzialność, przyzwoitość przeszły do historii, są takimi motylkami przyszpilonymi w omszałej gablotce. Tłumacząc swoje motywy, Mazurek napisał: jeśli chcecie być politykami, idźcie do polityki, przestańcie udawać dziennikarzy. Stwierdzenie tyleż banalne, co logiczne. Ale nie w  naszym zawodowym środowisku. Przecież rola dziennikarza jest o niebo wygodniejsza. Można innym przypinać łatki i manipulować, a następnie wciągać szatki niezależnego żurnalisty, broniącego standardów i  wartości. Nikt nas nie wybrał, nikt nie weryfikuje, wszystko możemy. I z  lubością to wykorzystujemy. I tylko czasem przychodzi małe otrzeźwienie, prztyczek w zbyt zadarty nosek. Znak, że ta zabawa w żołnierzy dwóch wrogich armii jest tym właśnie – śmieszną grą, która bawi odbiorców. Bawi do czasu. Czytam świeże wyniki sondażu zaufania do różnych zawodów w Europie, European Trusted Brands. Dobra wiadomość: dziennikarz jest u  nas ciut wyżej ceniony niż w innych krajach. Zła wiadomość: ufa nam co  trzeci Polak. Albo dosadniej: ponad dwie trzecie nie ma do dziennikarzy cienia zaufania. Większą estymą cieszą się na przykład meteorolodzy, a  to chyba bardzo zły prognostyk. Chciałoby się, żeby ciężko wypracowane analizy dziennikarskie były cenione wyżej niż złudny uśmiech pogodynki. Mała pociecha, że jeszcze gorzej myśli się o piłkarzach, a już zupełnie najgorzej o politykach. Mam wrażenie, że ci dziennikarze, którzy uparli się łączyć robotę w redakcji z robieniem ostrej polityki, sprawią, że  nasza profesja szybciej, niż myślimy, zastuka o dno. Wyścig trwa.

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...