Z wizytą u Olewnika. 22 policjantów nadal próbuje ustalić, co w tej historii jest kłamstwem, a co prawdą
Dodano:
W Drobinie każdy zna każdego. Wiadomo, kto z kim i kiedy. Kto pije i kto bije. Kto jest robotny, a kto ma dwie lewe ręce. A już rodzinę Olewników znają tu w szczególności. Największy pracodawca w powiecie. Największy płatnik podatków. Najhojniejszy sponsor i darczyńca. Kiedy pojawia się nieznany samochód, obce osoby, natychmiast budzą zainteresowanie.
Dom Włodzimierza Olewnika stoi tuż przy Zakładach Mięsnych „Olewnik" w Świerczynku (osada przylegająca do Drobina). Dom Krzysztofa jest kilkaset metrów dalej. Wjechaliśmy na posesję, po której kręcili się robotnicy naprawiający dach. Od naszej ostatniej wizyty w 2006 roku dom Olewników podupadł, choć już wtedy, jak na wyobrażenia o luksusach, w które opływają bogaci biznesmeni, wydawał się dość skromny. Gospodarz sam nam wyjaśnił, że stracił do niego serce, bo jest pełen wspomnień dramatu, który przeorał całe jego życie. Buduje się pod Płockiem, z dala od ludzi, w lesie.
– Mam go, by rejestrować rozprawy Rutkowskiego – odpowiada bez uśmiechu.
Krzysztof Rutkowski wytoczył Włodzimierzowi Olewnikowi proces o zniesławienie. Nie poczuwał się do zarzutów wyłudzenia pieniędzy. W rozmowie z nami przyznał się tylko do tego, że popełnił błąd, nie pilnując sprawy osobiście, na miejscu, bo zajmowały go obowiązki poselskie. Był posłem na Sejm z ramienia Samoobrony. „Sprawie przygląda się z zainteresowaniem prokuratura w Gdańsku" – rzucił na końcu, dając do zrozumienia, że to on ma tu przewagę.
Włodzimierz Olewnik, usiadł w fotelu naprzeciwko nas i zaczął mówić:
– Przeraża mnie manipulowanie dowodami, opiniami. Szok. Dzisiaj się dowiedziałem o tej kamerze.
Według opinii biegłego, profesora Bronisława Młodziejowskiego, wydanej trzeciego stycznia 2011 roku na podstawie ekspertyzy kryminalistycznej zleconej przez Prokuraturę Apelacyjną w Gdańsku w listopadzie 2010 roku, dom Krzysztofa Olewnika w dniu uznanym za dzień porwania miał monitoring kamerowy. Ekspert dokonał analizy na podstawie zapisu wideo na płycie DVD, utrwalającego oględziny posesji Krzysztofa przeprowadzone dwudziestego siódmego października 2001 roku.
Czytamy w niej:
Wstępna analiza treściowa obrazu słupa pozwala na przyjęcie, iż słup ten jest usytuowany nieco po prawej stronie od bramy wjazdowej na posesję, patrząc od przodu posesji. Jest to linia energetyczna niskonapięciowa, doprowadzająca energię elektryczną do posesji. Na wysokości około 4 metrów od podłoża wykonane jest tzw. przyłącze, a następnie w rurce osłonowej wiązka kabli sprowadzona jest do ziemi i zapewne pod ziemią prowadzi do skrzynki przyłączeniowej utworzonej w słupie klinkierowanym ogrodzenia. Potem przewody pod ziemią muszą wchodzić do domu. (…)
Po stronie lewej od przyłącza widoczne jest urządzenie, które nie przypomina z wyglądu żadnego elementu samego przyłącza energetycznego.
Na kolejnym wycinku z przechwyconych stopklatek pokazano to urządzenie w innym ustawieniu. Jest ono wyraźnie wyodrębnione od słupa, ma element wierzchni koloru czarnego, a podstawę barwy jasnej (białej lub błyszczącej), o wydłużonym kształcie przypominającym leżący graniastosłup. (…)
Na trzecim wycinku widać to urządzenie z jeszcze innej strony i można dostrzec wydłużony cylindryczny kształt o ciemnym, kolistym zakończeniu (obiektyw?).
Na podstawie trzech stop-klatek – trzech zbliżeń, zaszumionych, pozbawionych ostrości, o złej jakości obrazu – ekspert stwierdził:
Reasumując: urządzenie to przypomina swym wyglądem zewnętrzną kamerę rejestrującą – systemu dozorowania telewizyjnego, zasilaną oddzielnym przewodem sprowadzonym najprawdopodobniej razem z wiązką przewodów energetycznych do ziemi.
Włodzimierz Olewnik, nie ukrywając emocji, ciągnął dalej:
– To jest ten sam słup, co stoi teraz, i to samo przyłącze. Oni oparli się na gazecie (artykule prasowym w „Gazecie Wyborczej") i potem wyrobili sobie opinię, że to była kamera. Uważają, że my ją zdemontowaliśmy.
– Po co?
– Aby ukryć prawdę.
– Jaką?
– Nie wiem. – Olewnik bezradnie rozłożył ręce. – Pojedźmy do Krzysia, pokażę wam ten słup z tym przyłączem, wygląda tak samo jak na tym filmie. Gdzie oni widzą tę kamerę? To jest to samo przyłącze co teraz. Te same kable wypływają, wystarczy je policzyć. Monitoring założyliśmy, owszem, bo dom stał pusty, dwa czy trzy lata później.
– Także na tym słupie?
– Nie, bo to bez sensu umieszczać ją w tym miejscu. Zresztą jakby była w tę stronę, jak twierdzą, to pokazywałaby tylko pole albo górę domu. Bo widać, że nie jest pochylona. Przyłącze, które biorą za kamerę, jest zamocowane prostopadle do słupa.
Pojechaliśmy na miejsce. Słup z przyłączem wygląda tak jak na zdjęciach w ekspertyzie kryminalnej. Ktoś, kto chce ujrzeć w przyłączu kamerę, ujrzy ją, zwłaszcza na zdjęciach o małej rozdzielczości, złych jakościowo, robionych z podobnej odległości i w podobnym świetle.
Czytając analizę i oglądając stop-klatki, na których się oparto, przypomnieliśmy sobie stare analizy zdjęć UFO – niewyraźnych obrazów, w których chciano coś zobaczyć lub potwierdzić, lecz tak naprawdę ze względu na fatalną jakość obrazu nie sposób było tego zrobić.
Ekspert prokuratury nie ma pewności czy widzi obiektyw, czy nie. Zastanawiające jest także, że w innej części analizy często odmawia określenia, jaki przedmiot został utrwalony na zdjęciu, bo nie pozwala mu na to zła jakość zarejestrowanego obrazu, i dotyczy to przedmiotów uchwyconych z mniejszej odległości niż przyłącze na słupie.
Trudno zrozumieć, dlaczego ekspertyza powstała bez przesłuchań osób, które wykonywały w domu Krzysztofa prace budowlane i wykończeniowe. Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku dopiero miesiąc później (jedenastego lutego 2011 roku) wystąpiła do Włodzimierza Olewnika o podanie listy wykonawców, a ten, po ustaleniu nazwisk, firm i adresów, przesłał ją dwudziestego pierwszego marca 2011 roku.
Weszliśmy do opustoszałego domu Krzysztofa. Widać, że jest zadbany, ktoś w nim na bieżąco sprząta. Nie zapytaliśmy po co. Dlaczego nie chcą go sprzedać? Kiedy byliśmy tutaj pierwszy raz, Olewnikowie mieli nadzieję, że syn żyje, i dom czekał na jego powrót. Ale teraz Krzyś leży na płockim cmentarzu.
Nie dopuszcza możliwości, że Krzysztof był sprawcą i chroniąc się, wymyślił porwanie. Poprosił – lub uczynili to jego współbiesiadnicy, a przypomnijmy, że byli nimi policjanci – o pomoc bandytów, na przykład Franiewskiego. Upozorowali porwanie. Potem coś poszło nie tak i Krzysztof został rzeczywiście uprowadzony i zabity. A może sprawcy chcieli wyeliminować niewygodnego świadka – Krzysztofa?
– Znałem Krzysia, to niemożliwe – zapewnia. – Coś się stało, tak mogło być, ale jego porwano. Potem okrutnie zamordowano.
Kiedy mu przypominamy, że funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego zdobyli przesłuchanie na piśmie od świadka, który jakoby widział potem wolnego Krzysztofa w hotelu Mazurkas, kiwa głową, że to nic nie znaczy.
W przydrożnym zajeździe, gdzie w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad, podsumowujemy nasz wypad. Historia porwania i śmierci Krzysztofa Olewnika już na zawsze pozostanie wyrzutem sumienia. W gruncie rzeczy ta sprawa ciąży wszystkim: rodzinie, policjantom, prokuratorom, politykom, dziennikarzom i milionom obywateli, którzy nagle spostrzegli, że to nie jedno ze zwykłych zdarzeń kryminalnych, ale dramatyczny przykład bierności potężnego aparatu państwa wobec tragedii jednostki.
To historia z kolejnych szkatułek. W każdej z nich jest inny fragment, odrębna opowieść. Dopiero ich połączenie daje pełny obraz. A w sprawie Krzysztofa Olewnika nie tylko nie wiemy, od której szkatułki zacząć. Większym problemem jest to, że nie wiemy, ile w ogóle ich jest. I ile już bezpowrotnie zaginęło.
Czy dwudziestu dwóch funkcjonariuszy CBŚ, pracujących obecnie w specjalnie powołanym zespole do zbadania tej sprawy, wyjaśni nam, co w tej historii jest kłamstwem, a co prawdą? Ich zadanie jest niezwykle trudne.
Fragment książki Sylwestra Latkowskiego i Piotra Pytlakowskiego „Biuro tajnych spraw, kulisy Centralnego Biura Śledczego", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
Fragmenty interesujących nowości na rynku wydawniczym będą cyklicznie publikowane w serwisie Wprost.pl. Kolejne teksty już niebawem. Zapraszamy do lektury.
Zaprosił nas do gabinetu. To od lat centrum dowodzenia jego prywatnego śledztwa. Na biurku pełno teczek, akt, papierzysk, większość nie dotyczy firmy, tylko sprawy jego syna, Krzysia, jak cały czas go nazywa. Na ławie leży profesjonalny cyfrowy dyktafon.
– Znany jest pan teraz z nagrywania – rzucamy żartem, by rozładować nie najlepszą atmosferę.– Mam go, by rejestrować rozprawy Rutkowskiego – odpowiada bez uśmiechu.
Krzysztof Rutkowski wytoczył Włodzimierzowi Olewnikowi proces o zniesławienie. Nie poczuwał się do zarzutów wyłudzenia pieniędzy. W rozmowie z nami przyznał się tylko do tego, że popełnił błąd, nie pilnując sprawy osobiście, na miejscu, bo zajmowały go obowiązki poselskie. Był posłem na Sejm z ramienia Samoobrony. „Sprawie przygląda się z zainteresowaniem prokuratura w Gdańsku" – rzucił na końcu, dając do zrozumienia, że to on ma tu przewagę.
Włodzimierz Olewnik, usiadł w fotelu naprzeciwko nas i zaczął mówić:
– Przeraża mnie manipulowanie dowodami, opiniami. Szok. Dzisiaj się dowiedziałem o tej kamerze.
Według opinii biegłego, profesora Bronisława Młodziejowskiego, wydanej trzeciego stycznia 2011 roku na podstawie ekspertyzy kryminalistycznej zleconej przez Prokuraturę Apelacyjną w Gdańsku w listopadzie 2010 roku, dom Krzysztofa Olewnika w dniu uznanym za dzień porwania miał monitoring kamerowy. Ekspert dokonał analizy na podstawie zapisu wideo na płycie DVD, utrwalającego oględziny posesji Krzysztofa przeprowadzone dwudziestego siódmego października 2001 roku.
Czytamy w niej:
Wstępna analiza treściowa obrazu słupa pozwala na przyjęcie, iż słup ten jest usytuowany nieco po prawej stronie od bramy wjazdowej na posesję, patrząc od przodu posesji. Jest to linia energetyczna niskonapięciowa, doprowadzająca energię elektryczną do posesji. Na wysokości około 4 metrów od podłoża wykonane jest tzw. przyłącze, a następnie w rurce osłonowej wiązka kabli sprowadzona jest do ziemi i zapewne pod ziemią prowadzi do skrzynki przyłączeniowej utworzonej w słupie klinkierowanym ogrodzenia. Potem przewody pod ziemią muszą wchodzić do domu. (…)
Po stronie lewej od przyłącza widoczne jest urządzenie, które nie przypomina z wyglądu żadnego elementu samego przyłącza energetycznego.
Na kolejnym wycinku z przechwyconych stopklatek pokazano to urządzenie w innym ustawieniu. Jest ono wyraźnie wyodrębnione od słupa, ma element wierzchni koloru czarnego, a podstawę barwy jasnej (białej lub błyszczącej), o wydłużonym kształcie przypominającym leżący graniastosłup. (…)
Na trzecim wycinku widać to urządzenie z jeszcze innej strony i można dostrzec wydłużony cylindryczny kształt o ciemnym, kolistym zakończeniu (obiektyw?).
Na podstawie trzech stop-klatek – trzech zbliżeń, zaszumionych, pozbawionych ostrości, o złej jakości obrazu – ekspert stwierdził:
Reasumując: urządzenie to przypomina swym wyglądem zewnętrzną kamerę rejestrującą – systemu dozorowania telewizyjnego, zasilaną oddzielnym przewodem sprowadzonym najprawdopodobniej razem z wiązką przewodów energetycznych do ziemi.
Włodzimierz Olewnik, nie ukrywając emocji, ciągnął dalej:
– To jest ten sam słup, co stoi teraz, i to samo przyłącze. Oni oparli się na gazecie (artykule prasowym w „Gazecie Wyborczej") i potem wyrobili sobie opinię, że to była kamera. Uważają, że my ją zdemontowaliśmy.
– Po co?
– Aby ukryć prawdę.
– Jaką?
– Nie wiem. – Olewnik bezradnie rozłożył ręce. – Pojedźmy do Krzysia, pokażę wam ten słup z tym przyłączem, wygląda tak samo jak na tym filmie. Gdzie oni widzą tę kamerę? To jest to samo przyłącze co teraz. Te same kable wypływają, wystarczy je policzyć. Monitoring założyliśmy, owszem, bo dom stał pusty, dwa czy trzy lata później.
– Także na tym słupie?
– Nie, bo to bez sensu umieszczać ją w tym miejscu. Zresztą jakby była w tę stronę, jak twierdzą, to pokazywałaby tylko pole albo górę domu. Bo widać, że nie jest pochylona. Przyłącze, które biorą za kamerę, jest zamocowane prostopadle do słupa.
Pojechaliśmy na miejsce. Słup z przyłączem wygląda tak jak na zdjęciach w ekspertyzie kryminalnej. Ktoś, kto chce ujrzeć w przyłączu kamerę, ujrzy ją, zwłaszcza na zdjęciach o małej rozdzielczości, złych jakościowo, robionych z podobnej odległości i w podobnym świetle.
Czytając analizę i oglądając stop-klatki, na których się oparto, przypomnieliśmy sobie stare analizy zdjęć UFO – niewyraźnych obrazów, w których chciano coś zobaczyć lub potwierdzić, lecz tak naprawdę ze względu na fatalną jakość obrazu nie sposób było tego zrobić.
Ekspert prokuratury nie ma pewności czy widzi obiektyw, czy nie. Zastanawiające jest także, że w innej części analizy często odmawia określenia, jaki przedmiot został utrwalony na zdjęciu, bo nie pozwala mu na to zła jakość zarejestrowanego obrazu, i dotyczy to przedmiotów uchwyconych z mniejszej odległości niż przyłącze na słupie.
Trudno zrozumieć, dlaczego ekspertyza powstała bez przesłuchań osób, które wykonywały w domu Krzysztofa prace budowlane i wykończeniowe. Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku dopiero miesiąc później (jedenastego lutego 2011 roku) wystąpiła do Włodzimierza Olewnika o podanie listy wykonawców, a ten, po ustaleniu nazwisk, firm i adresów, przesłał ją dwudziestego pierwszego marca 2011 roku.
Weszliśmy do opustoszałego domu Krzysztofa. Widać, że jest zadbany, ktoś w nim na bieżąco sprząta. Nie zapytaliśmy po co. Dlaczego nie chcą go sprzedać? Kiedy byliśmy tutaj pierwszy raz, Olewnikowie mieli nadzieję, że syn żyje, i dom czekał na jego powrót. Ale teraz Krzyś leży na płockim cmentarzu.
Włodzimierz ponownie, jak kilka lat wcześniej, oprowadza nas po domu Krzysia, pokazuje miejsce, gdzie znalazł łuskę, tuż przy kominku. Nie wyklucza, że tamtego dnia mogło dojść do zabójstwa albo że kogoś zraniono. W Centralnym Biurze Śledczym usłyszeliśmy, że mają już wytypowaną dziewczynę, która miała być ofiarą tamtej feralnej nocy.
– Dlatego później spalono samochód, by zatrzeć ślady – tłumaczy Włodzimierz Olewnik. – Ale Krzyś mógł być świadkiem i chciano się go pozbyć.Nie dopuszcza możliwości, że Krzysztof był sprawcą i chroniąc się, wymyślił porwanie. Poprosił – lub uczynili to jego współbiesiadnicy, a przypomnijmy, że byli nimi policjanci – o pomoc bandytów, na przykład Franiewskiego. Upozorowali porwanie. Potem coś poszło nie tak i Krzysztof został rzeczywiście uprowadzony i zabity. A może sprawcy chcieli wyeliminować niewygodnego świadka – Krzysztofa?
– Znałem Krzysia, to niemożliwe – zapewnia. – Coś się stało, tak mogło być, ale jego porwano. Potem okrutnie zamordowano.
Kiedy mu przypominamy, że funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego zdobyli przesłuchanie na piśmie od świadka, który jakoby widział potem wolnego Krzysztofa w hotelu Mazurkas, kiwa głową, że to nic nie znaczy.
W przydrożnym zajeździe, gdzie w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad, podsumowujemy nasz wypad. Historia porwania i śmierci Krzysztofa Olewnika już na zawsze pozostanie wyrzutem sumienia. W gruncie rzeczy ta sprawa ciąży wszystkim: rodzinie, policjantom, prokuratorom, politykom, dziennikarzom i milionom obywateli, którzy nagle spostrzegli, że to nie jedno ze zwykłych zdarzeń kryminalnych, ale dramatyczny przykład bierności potężnego aparatu państwa wobec tragedii jednostki.
To historia z kolejnych szkatułek. W każdej z nich jest inny fragment, odrębna opowieść. Dopiero ich połączenie daje pełny obraz. A w sprawie Krzysztofa Olewnika nie tylko nie wiemy, od której szkatułki zacząć. Większym problemem jest to, że nie wiemy, ile w ogóle ich jest. I ile już bezpowrotnie zaginęło.
Czy dwudziestu dwóch funkcjonariuszy CBŚ, pracujących obecnie w specjalnie powołanym zespole do zbadania tej sprawy, wyjaśni nam, co w tej historii jest kłamstwem, a co prawdą? Ich zadanie jest niezwykle trudne.
Fragment książki Sylwestra Latkowskiego i Piotra Pytlakowskiego „Biuro tajnych spraw, kulisy Centralnego Biura Śledczego", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
Fragmenty interesujących nowości na rynku wydawniczym będą cyklicznie publikowane w serwisie Wprost.pl. Kolejne teksty już niebawem. Zapraszamy do lektury.