Rudomino: Życie po holendersku. Zrozum, dlaczego Holendrzy przegrali
Dodano:
Opisać Holendrów można jednym zdaniem. Holendrzy są wysocy i szczupli, a Holenderki brzydkie. Faceci z Niderlandów mają przy tym postawę i znakomity styl. Wszystko na nich leży doskonale: marynarki, płaszcze, spodnie i buty. Kobiety z kolei mają więcej cech wziętych z holenderskiego roweru. Np. mocną i twardą konstrukcję. Solidną. Bez powabu i krągłości. Przy dotyku zimną. Zdolną do przetrwania na wieki.
Dlatego Holendrzy zabierali swoje kobiety na dalekie wyprawy, hen za oceany by tam osiadły w tropikalnych, dzikich krajach i przetrwały trudy kolonizacji w dżungli lub buszu. Malacca, Stellenbosh czy Formoza pełne są grobów niemal stuletnich, dzielnych Holenderek, które matczyły kolonialnej społeczności, gdy tymczasem ich mężowie padali na malarię, zapalenie wątroby lub syfilis. Z początkiem XVII wieku, kiedy Kalwini zaczęli rządzić duszami Holendrów, wyprawy w świat miały opiekę Opatrzności, więc Holendrzy nawracali też podbite narody. Przy okazji nawozili do siebie, tj. do Holandii co ładniejsze i zgrabniejsze przedstawicielki. Smukłe, kolorowe, wesołe - jakież one były inne od rodzimych matek i żon. W dodatku umiały gotować, tańczyć i śpiewać. Kolonie! To dopiero był cudowny świat. W roku 1658 Kompania Wschodnioindyjska, wszechwładna we wszystkich koloniach, wprowadziła niewolnictwo. Chodziło o to, że holenderscy koloniści buntowali się przeciw swojej władzy, że ceny produktów są zbyt niskie w stosunku do nakładów pracy. Kompania generalnie nie zgadzała się na zmiany cen, bo te z kolei były w całym świecie konkurencyjne. Stany Generalne żyły wszak z handlu. Dlatego wprowadzono niewolnictwo aby koszty produkcji jeszcze obniżyć. I tak kryzys minął, a Holendrzy pozostali zadowoleni do czasu jak Indonezja, a potem Surinam ogłosiły niepodległość. Z tamtych bajecznych czasów, pozostały w Holandii liczne restauracje indonezyjskie, ratujące jako tako przed prymitywną kuchnią Niderlandów. To swoją drogą ciekawe, że tacy Portugalczycy narzucili swoim koloniom od Brazylii po Mozambik i Goa własny język kulinarny. Palop stał się domeną trzech kontynentów, podobnie zrobili Francuzi. Holendrzy to co umieli, to przywieźć towary. Dlatego przywieźli całą kolonialna kuchnię. Dzięki temu, dawni niewolnicy, a teraz obywatele Holandii mają co jeść.
Bo cechą wyróżniającą tych szczupłych i wysokich Holendrów jest jedzenie kanapek. To ich główne menu. W barze samoobsługowym pięciu na dziesięciu weźmie kanapki, trzech krokiety z ziemniaków. Pozostali wodę. Powiedzmy, że w ofercie były jeszcze sznycle, zapiekanki i risotto. Ale jedzenie kanapek przez Holendrów to absolutne kuriozum. Jedzą je nożem i widelcem! W restauracjach do kanapek podają sztućce, nawet w samolocie, gdzie menu to już tylko sandwiche, Holendrzy używają plastikowych noży i widelcy. Obserwowałem wiele razy to dziwne zjawisko. Ostatnio w Cafe Americaine w Amsterdamie, prestiżowym wydawałoby się miejscu, gdzie spotyka się elita. Hmmm. Gdzie etykieta? Gdzie maniery? Po prostu ich nie ma. Holenderska arystokracja wżeniana w domy europejskich monarchów to nieliczne zjawisko. Królowa Juliana w podróż poślubną udała się do Polski, bo to był wtedy najbogatszy arystokratycznie kraj. W owym czasie w Polsce najmowało się holenderskich księgowych lub handlowców. Przed wojną modne były holenderskie margaryny. Ale żeby jeść kanapki nożem i widelcem? To więcej niż obciach. To jakby powiedział Andrzej Bobkowski " ...mnogość chuliganów w salonie". Jeszcze do niedawna Holendrzy nie nosili nazwisk. Byli niepiśmienni. Dopiero Napoleon, pan oświecony kazał im chodzić do szkoły i posiadać nazwiska. Wcześniej był Jakub syn Jakuba. A ona była Jakubowa od Jakuba. I tak wszyscy we wsi. Albo Jan syn Jakuba. A potem Jakub syn Jana. I tak po kolei. Napoleon kazał im brać nazwiska od różnych rzeczy lub zwierząt. Typu Hondendorst czyli spragniony pies, albo Dijk co znaczy grobla albo Eikel, co znaczy żółądź albo penis. I jakoś zaczęło to wyglądać lepiej. Zamiast Jan syn Abrahama wnuk Jakuba od Mariana jest Abraham Penis, albo Marianna Niespokojna Stopa.
Holendrzy salonowcami więc nie są. Nie uprawiają poezji, nie mają romantycznych doświadczeń. Literatura współczesna to krajobraz pustynny. Nie kupują kwiatków narzeczonej. Nie mają zaangażowanej muzyki. Nawet strajki są rzadkością. Ale mają wysoki dochód narodowy i wciąż rosnącą gospodarkę. Są trzecim eksporterem produktów rolnych na świecie. Czasy Złotego Wieku minęły bezpowrotnie, ale trzeba pamiętać, że w okresie Rembrandta czy van den Vondela cała Europa zalana była kwitnącą sztuką. Praga Habsburgów, Francja i Polska to były krainy bogatego mecenatu i zasobnej kiesy. W Gdańsku wynajmowano holenderskie statki by transportowały zboże do Bordeaux. Holendrzy skupiali się więc na ciułaniu. Dlatego i dziś ciułactwo stało się cechą narodową, cnotą powszechną. Zaprosisz Holendra do restauracji? Nie odmówi. Podziękuje. Zaprosisz drugi raz. To samo. Trzeci i kolejny. Nie drgnie mu ręka aby zapłacić. Dopiero przy piątym razie, nieśmiało zaproponuje, że może "podzielmy się po połowie". Może dlatego nikt Holendrów nie zaprasza ani do siebie ani do restauracji. Holendrzy nie przejmują się tym wcale. Sami do siebie nie zapraszają i nie stawiają w kanjpach. Dlatego ulubioną knajpą dla Holendrów jest "ściana". Duża metalowa, zwykle umieszczona w ruchliwych ulicach lub centrach handlowych. "Ściana" składa się z zamykanych, szklanych pudełek. W każdym zamknięty jest krokiet z kartofli lub parówka. Można je kupić za całe 80 centów. Niedaleko takiej "ściany" przy Leidsestraat w Amsterdamie znajduje się restauracja chińska. Smakosze od krokietów, mając już takiego w ręce, delektują się nim i czytają menu przez szybę w restauracji. Holenderski krokiet czyli Bitterballen to panierowany owal, w środku z beżową mazią o nieokreślonym smaku i zapachu ścierki. Uchodzi za rarytas i symbol tej kuchni. Kiedy w Dniu Królowej, wszyscy Holendrzy wyłażą z domów by handlować na ulicy starymi patelniami i dziurawymi butami, króluje wtedy krokiet i nieoceniony w tym przypadku Heineken, ratujący przed szybkim rozwolnieniem. Turystów rzecz jasna, bo lokalni mają przywykłe żołądki...
Tomasz Rudomino - historyk sztuki, dziennikarz, autor filmów dokumentalnych i audycji telewizyjnych, były wiceprezes TVP, przez 15 miesięcy mieszkał w Amsterdamie.
Bo cechą wyróżniającą tych szczupłych i wysokich Holendrów jest jedzenie kanapek. To ich główne menu. W barze samoobsługowym pięciu na dziesięciu weźmie kanapki, trzech krokiety z ziemniaków. Pozostali wodę. Powiedzmy, że w ofercie były jeszcze sznycle, zapiekanki i risotto. Ale jedzenie kanapek przez Holendrów to absolutne kuriozum. Jedzą je nożem i widelcem! W restauracjach do kanapek podają sztućce, nawet w samolocie, gdzie menu to już tylko sandwiche, Holendrzy używają plastikowych noży i widelcy. Obserwowałem wiele razy to dziwne zjawisko. Ostatnio w Cafe Americaine w Amsterdamie, prestiżowym wydawałoby się miejscu, gdzie spotyka się elita. Hmmm. Gdzie etykieta? Gdzie maniery? Po prostu ich nie ma. Holenderska arystokracja wżeniana w domy europejskich monarchów to nieliczne zjawisko. Królowa Juliana w podróż poślubną udała się do Polski, bo to był wtedy najbogatszy arystokratycznie kraj. W owym czasie w Polsce najmowało się holenderskich księgowych lub handlowców. Przed wojną modne były holenderskie margaryny. Ale żeby jeść kanapki nożem i widelcem? To więcej niż obciach. To jakby powiedział Andrzej Bobkowski " ...mnogość chuliganów w salonie". Jeszcze do niedawna Holendrzy nie nosili nazwisk. Byli niepiśmienni. Dopiero Napoleon, pan oświecony kazał im chodzić do szkoły i posiadać nazwiska. Wcześniej był Jakub syn Jakuba. A ona była Jakubowa od Jakuba. I tak wszyscy we wsi. Albo Jan syn Jakuba. A potem Jakub syn Jana. I tak po kolei. Napoleon kazał im brać nazwiska od różnych rzeczy lub zwierząt. Typu Hondendorst czyli spragniony pies, albo Dijk co znaczy grobla albo Eikel, co znaczy żółądź albo penis. I jakoś zaczęło to wyglądać lepiej. Zamiast Jan syn Abrahama wnuk Jakuba od Mariana jest Abraham Penis, albo Marianna Niespokojna Stopa.
Holendrzy salonowcami więc nie są. Nie uprawiają poezji, nie mają romantycznych doświadczeń. Literatura współczesna to krajobraz pustynny. Nie kupują kwiatków narzeczonej. Nie mają zaangażowanej muzyki. Nawet strajki są rzadkością. Ale mają wysoki dochód narodowy i wciąż rosnącą gospodarkę. Są trzecim eksporterem produktów rolnych na świecie. Czasy Złotego Wieku minęły bezpowrotnie, ale trzeba pamiętać, że w okresie Rembrandta czy van den Vondela cała Europa zalana była kwitnącą sztuką. Praga Habsburgów, Francja i Polska to były krainy bogatego mecenatu i zasobnej kiesy. W Gdańsku wynajmowano holenderskie statki by transportowały zboże do Bordeaux. Holendrzy skupiali się więc na ciułaniu. Dlatego i dziś ciułactwo stało się cechą narodową, cnotą powszechną. Zaprosisz Holendra do restauracji? Nie odmówi. Podziękuje. Zaprosisz drugi raz. To samo. Trzeci i kolejny. Nie drgnie mu ręka aby zapłacić. Dopiero przy piątym razie, nieśmiało zaproponuje, że może "podzielmy się po połowie". Może dlatego nikt Holendrów nie zaprasza ani do siebie ani do restauracji. Holendrzy nie przejmują się tym wcale. Sami do siebie nie zapraszają i nie stawiają w kanjpach. Dlatego ulubioną knajpą dla Holendrów jest "ściana". Duża metalowa, zwykle umieszczona w ruchliwych ulicach lub centrach handlowych. "Ściana" składa się z zamykanych, szklanych pudełek. W każdym zamknięty jest krokiet z kartofli lub parówka. Można je kupić za całe 80 centów. Niedaleko takiej "ściany" przy Leidsestraat w Amsterdamie znajduje się restauracja chińska. Smakosze od krokietów, mając już takiego w ręce, delektują się nim i czytają menu przez szybę w restauracji. Holenderski krokiet czyli Bitterballen to panierowany owal, w środku z beżową mazią o nieokreślonym smaku i zapachu ścierki. Uchodzi za rarytas i symbol tej kuchni. Kiedy w Dniu Królowej, wszyscy Holendrzy wyłażą z domów by handlować na ulicy starymi patelniami i dziurawymi butami, króluje wtedy krokiet i nieoceniony w tym przypadku Heineken, ratujący przed szybkim rozwolnieniem. Turystów rzecz jasna, bo lokalni mają przywykłe żołądki...
Tomasz Rudomino - historyk sztuki, dziennikarz, autor filmów dokumentalnych i audycji telewizyjnych, były wiceprezes TVP, przez 15 miesięcy mieszkał w Amsterdamie.