Arłukowicz - elektryczny minister
Dodano:
Bartosz Arłukowicz powtarza: żeby zreformować służbę zdrowia, trzeba iść na wojnę ze wszystkimi. Z koncernami, lekarzami, szpitalami, lobby. Czy ma do tego predyspozycje?
Od czasu, kiedy Bartosz Arłukowicz (lat 40) wszedł do gmachu Ministerstwa Zdrowia, coraz mniej widać w nim wojownika. Twarz mu poszarzała, ma podkrążone oczy. Wypala po kilka papierosów w ciągu godziny. Współpracownicy często biegają po nie do pobliskiego kiosku. – Polityczne ADHD. On cały czas się wierci, czegoś szuka – mówi były minister zdrowia Marek Balicki.
Katarzyna Piekarska, niegdyś bliska koleżanka Arłukowicza: – Nie potrafi usiedzieć w miejscu dłużej niż dziesięć minut. Wstaje, chodzi po pokoju w tę i z powrotem, pali jak smok. Jeśli nie może zapalić, to przynajmniej trzyma papierosa w ręku. Często się zastanawiam, jak on wytrzymuje długie spotkania w resorcie.
Nie stroni od kofeiny. Kawa i coca-cola. Ostatnio ministerstwo zamówiło jej 1500 puszek. – On jest taki ciągle rozdygotany. Elektryczna osobowość – podsumowuje inny z naszych rozmówców.
Tę elektryczność o czasu do czasu na własnej skórze odczuwają jego współpracownicy. Druga w nocy, środek kryzysu z protestującymi lekarzami. W resorcie toczy się burzliwa narada. Minister ma pretensje, że brakuje pomysłów. W pewnej chwili zaczyna rzucać długopisami.
Ze swojego gabinetu zrobił twierdzę, okopał się działaczami z dawnego SLD. Tylko od czasu do czasu przechadza się po korytarzach gmachu przy Miodowej: – Co tu robią te kartony? Czemu taki syf? – pokrzykuje nerwowo. Przyjął jedno z nas (S.L.) w saloniku. Towarzyszy mu dwóch najbliższych pracowników. Po jego lewej stronie zasiadł młody mężczyzna w dresowej bluzie, jak stwierdził – zajmuje się PR kryzysowym. Czy nasza wizyta w ministerstwie została uznana za kolejny kryzys?
O ministrze i jego otoczeniu krążą coraz bardziej niesamowite plotki. – Panie ministrze, mówi się nawet o tym, że używa pan narkotyków – zaczynamy. Minister traktuje nasze pytanie bardzo poważnie. Zdejmuje marynarkę i kładzie na stoliku trzy telefony.
Narkotykowe plotki traktuje jako kolejną prowokację. Wokół resortu trwa notoryczna wojna firm lobbingowych i PR-owych wynajmowanych przez firmy farmaceutyczne. Właściciel jednej z nich wyznaje, że na wpisanie na listę refundacyjną jednej pozycji otrzymał ośmiomilionowy budżet. Okazało się to skuteczne. Kilka miesięcy temu lek trafił na listę. – Tutaj jedną decyzją rozsądza się o milionach złotych – mówi Bartosz Arłukowicz. – A NFZ to jedyna w Polsce instytucja, która zarządza 65 mld zł, bez zarządu, bez rady nadzorczej, bez zgromadzenia wspólników.
Plotki i prowokacje
Minister wspomina o próbach dotarcia przedstawicieli firm do niego i jego współpracowników.O tym, że do tej pory każdy mógł wejść do resortu, jak chciał. Bez rejestracji. Nic z tym nie zrobili Ewa Kopacz ani jej poprzednicy. – Odkąd wszedłem do resortu, zaleciłem wprowadzenie bramek, identyfikatorów. Wprowadziłem zasadę, że spotkania z przedstawicielami koncernów odbywają się w zupełnie innej części budynku, żeby nie było kontaktu z pracownikami podejmującymi najważniejsze decyzje. Odbywają się w sali kinowej, każde spotkanie jest nagrywane. Nagrywamy już nawet cyfrowo – wcześniej, zanim przyszliśmy, było nagrywanie tylko na taśmę.
Skarży się, że chcą go zabić prowokacjami, plotką i czarnym PR. – Nie czytam kolorowych gazet, bo gdybym czytał, tobym się wykończył. – Gasi kolejnego papierosa. Zachowuje się jak nakręcona zabawka, która nagle ożyła. Siedzący po jego prawej stronie asystent spogląda na ministra i na nas, czuje, że minister „odpłynął” (o tym wielu nam mówiło, teraz to widzimy). Oczy mu się zaszkliły, poczerwieniały, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
– Wie pan, jaką sytuacją się strasznie przejąłem? Spowodowało to dosyć silne zdenerwowanie i poważne kłopoty w naszym gronie. Pewnego dnia byłem na bardzo ważnym spotkaniu zewnętrznym. Wszystkim wiadomo, że w takich wypadkach nie można do mnie dzwonić. Miałem jednak w kieszeni telefon nastawiony na wibracje. W pewnym momencie zaczął mi wibrować. Zerknąłem dyskretnie, patrzę, to mój sekretariat, który doskonale wiedział, że nie wolno do mnie dzwonić. Mimo to telefon dzwonił uporczywie. Przeprosiłem swojego bardzo ważnego rozmówcę. Wyszedłem, odbieram telefon, a tam zdenerwowana sekretarka mówi: Panie ministrze, już jest dla pana ojca to miejsce na intensywnej terapii w Gdańsku. Ja pytam: Zaraz, jakiego ojca, jakie miejsce, jaka intensywna terapia? No, w Gdańsku, już go wiozą na intensywną terapię. Zdenerwowałem się. Ja jestem jedynakiem i jestem dosyć mocno związany emocjonalnie z rodzicami, którzy mają już swoje lata. Rozłączyłem się, zadzwoniłem do ojca. Cześć, tata – pytam. Co robisz? A on mówi: Płot maluję. Pytam: W Gdańsku jesteś? Jak w Gdańsku, w domu jestem. Więc dzwonię do sekretariatu i pytam: O co chodzi, pani Kasiu? Dzwoniła pani dyrektor ze szpitala. Proszę mnie połączyć z panią dyrektor. Połączyła mnie. Pytam: Pani dyrektor, o co chodzi, jestem zajęty. Bo tu ktoś dzwonił z pana gabinetu, że pana ojciec dostał zawału, podobno to był szef gabinetu. Powiedział, że już go wiozą, a my mamy tutaj miejsce na intensywnej terapii dla pana ojca. Mówię: Pani dyrektor, spokojnie, to jest prowokacja którejś z kolorowych gazet. Mój ojciec w tej chwili maluje płot, a szef gabinetu jest przy mnie i na pewno nigdzie nie dzwonił. Ojciec jest bezpieczny. Proszę się przygotować, pani dyrektor, że jutro będzie pani przesłuchana. Tak się stało.
Kontekst tej banalnej opowiastki jest następujący: dla mnie była to dużo bardziej osobista sprawa niż to, z czym pan przyszedł. Dlatego że mój ojciec, który ma blisko 70 lat i jest pacjentem kardiologicznym, może naprawdę dostać zawału. I jak moja mama zadzwoni na pogotowie, to po tej prowokacji będą to trzy razy sprawdzać, trzy razy dyrektor szpitala się zastanowi, czy to jest prawda. I to mnie złości, zajęło mi ze dwa dni, żeby to przełknąć.
Kolejna sytuacja, która mnie denerwuje; widział pan, jak się przed chwilą zmieniłem. To jest obrazek z „Faktu” sprzed dwóch tygodni – z moim synem. Mój syn jest dziesięcioletnim chłopcem. W nocy przed głosowaniem nad ustawą emerytalną, to było z czwartku na piątek, nagle trafił do szpitala. Musiałem w nocy podjąć decyzję, czy mam wracać do Szczecina, czy nie. Syn był w szpitalu, o 2 w nocy zaczynali operację, skończyli o 5. A tymczasem obstawiła nas „Solidarność”, nie mogliśmy wyjść z Sejmu. Operacja się skończyła, postanowiłem więc, że pójdę na te głosowania, bo są ważne i nie wiedzieliśmy, czy będzie większość, czy nie. Poszedłem, zagłosowałem i o godzinie 10 czy 11 dzwoni do mnie ktoś z kolorowej gazety, tej samej, która robiła tamtą prowokację. Pyta, czy to prawda. Ale ja nie chciałem rozmawiać, rozłączyłem się. Później zobaczyłem w gazecie zdjęcie mojego syna w szpitalu, z paskiem na oczach, opisana jest prawie cała operacja. Wszystko, co mu robili, a miał operację dosyć skomplikowaną, nazwałbym ją nawet krępującą. Trafił mnie szlag. Przeprowadziłem z synem poważną rozmowę, wytłumaczyłem mu, pomogłem przejść przez to wszystko, kiedy koledzy pytali, o co chodzi. Myślę jednak, że jak dziesięciolatek musiał się tłumaczyć przed kolegami w szkole, to jest jeszcze do przejścia.
Ale ta prowokacja z ojcem to jest przegięcie, bo jak naprawdę dostanie zawału, to go nie wyleczą. Będą się bali wysłać karetkę. Teraz ustalam z rodzicami, jak mają wzywać karetkę, gdyby naprawdę tak się stało, i mam nadzieję, że to się uda. Wytłumaczyłem im, że mają powiedzieć, że to nie jest żart i jeżeli nie wezwą karetki, to żeby przyjechała policja. Bo mają 70 lat. I tu krew mnie zalewa. Staram się bagatelizować te głupoty, ale to mnie naprawdę denerwuje, bo jak ojcu stanie się coś złego przez to, że ktoś miał ochotę na taką prowokację, to nie wybaczę. To była od A do Z plotka. Wrąbali w to dyrektorkę szpitala, postawili na nogi oddział intensywnej terapii w Gdańsku, przeszkadzali lekarzom pracować. Przecież oni mają innych pacjentów i dla nich to może być realne zagrożenie życia.
Wtrąca się jego asystent: – I to nie koniec. Później mówili, że dla ojca ministra jest miejsce w szpitalu, a ty czekasz.
Arłukowicz potwierdza: – Moje dziecko idzie do szpitala i jest opisywane; jakim prawem? Jakim prawem dziesięcioletni chłopak jest opisywany w gazecie? To przekracza wszelkie granice. Nie mogę emocjonalnie z tym sobie poradzić. Że muszę rozmawiać z rodzicami, jakby coś się stało. Moja babcia ma operację, nawet nie dzwonię. Ja już się boję zadzwonić do pielęgniarki, bo to wielkie zdarzenie, że dzwoni minister, zapytać o babcię. Tak, mam babcię, która ma 85 lat. Chcę o nią zapytać, jestem też lekarzem. Ale nie dzwonię i już. Myślą o mnie, że jestem kiepskim wnukiem, skoro nie dzwonię do lekarza prowadzącego, żeby zapytać o moją babcię. Jak syn trafił do szpitala, to też złapałem za komórkę, żeby zadzwonić do kumpla, który tam pracuje, ale nie zadzwoniłem. Nawet nie mogę zadzwonić w sprawie operacji mojego syna. Bo nie mogę. Bo zaraz będę czytał o tym w gazetach. Wyraźnie wyczuwam, że gdybym zadzwonił, tobym był masakrowany tą operacją przez dwa tygodnie. Oczywiście, wypowiadały się pielęgniarki, lekarze, czy minister dzwonił. To nie jest normalne, że w sprawie swojego dziecka nie dzwoniłem do lekarzy. Dzwoniłem tylko do żony, żeby zapytać, jak on się czuje. Tylko żona kontaktowała się z lekarzami. To jest psychoza.
Nora ministra
Kiedy pytamy o Arłukowicza jego kolegów z byłej i obecnej partii, jego znajomych, wszyscy zgodnie stwierdzają, że „jest słaby psychicznie”. Nie rozumieją, jak można było rzucić go w tak newralgiczne dla państwa miejsce. Lepiej byłoby, gdyby siedział w kancelarii premiera i zajmował się „wykluczonymi” – uważa wielu z nich. On sam zresztą chciał być ministrem pracy. Atutem Arłukowicza w resorcie zdrowia miała być przede wszystkim jego medialność.
Opowiada polityk znający dobrze realia w KPRM: – Szybko się okazało, że w trudnych sytuacjach trzeba go jednak siłą wyciągać z nory. Liczyliśmy na to, że on będzie twarzą, a on ucieka, kiedy tylko pojawia się jakiś problem.
Na wszystkie trudne rozmowy albo wystąpienia w Sejmie Arłukowicz w pierwszych miesiącach urzędowania wypychał wiceministra Jakuba Szulca. W momentach kryzysowych to Szulc zabierał głos w mediach. – Gdyby nie Kuba, to Bartka dawno by już zmiotło. Tylko Szulc tam coś w ogóle ogarnia – uważa prominentny polityk PO.
W kancelarii premiera ta niesamodzielność Arłukowicza z każdym tygodniem coraz mniej się podobała. Kiedy wybuchła afera z listą refundacyjną, a Arłukowicz „siedział w norze”, Tusk go wezwał na dywanik. – Jesteś ministrem i masz się tym zająć – miał oświadczyć.
Arłukowicz polecił więc zorganizować konferencję prasową. Dzień przed nią przez kilka godzin ćwiczył tzw. sound bites – czyli krótkie wypowiedzi (hasło stosowane w PR). Efekt? Kartka z hasłem „Dziki Zachód” ujawniona w telewizji.
Sprawa cytostatyków. Kancelaria premiera, włączony telewizor. Na żółtym pasku od kilku dni widnieje informacja, że chorzy na raka umierają, bo nie dostają leków. Tusk bierze słuchawkę i wykręca numer: – Może byś wreszcie zareagował, bo ja od czterech dni oglądam we wszystkich serwisach, że ludzie umierają.
Arłukowicz idzie do programu i oświadcza, że to wina szpitali i skorumpowanych lekarzy.
Syndrom oblężonej twierdzy
Przez pierwsze miesiące Arłukowicz miał taryfę ulgową. W najwyższych kręgach PO zdawano sobie sprawę, że po Ewie Kopacz zostały zgliszcza i nierozbrojone miny w ochronie zdrowia. Mijały jednak miesiące, a Arłukowicz wciąż nie przedstawiał swoich planów ani wizji reform. Pojawiało się za to coraz więcej krytycznych komentarzy na temat jego otoczenia. – Agnieszka Gołąbek w Tok FM była tego symbolem – kwituje nasz rozmówca. Dziennikarz radia przez ponad dwa miesiące usiłował uzyskać odpowiedzi na swoje pytania dotyczące ustawy refundacyjnej. W końcu rzeczniczka zgodziła się na rozmowę, ale okazało się, że odpowiedzi… nie zna. – Nie potrafię odpowiedzieć – powtarzała po każdym pytaniu.
Jej występów radiowych, jadąc samochodem, słuchał Igor Ostachowicz, główny spec od PR w rządzie Tuska. Wcześniej, w czasie kryzysu refundacyjnego, próbował doradzać Arłukowiczowi wizerunkowo. Po tym poranku przestał. Kolejne problemy minister tłumaczył tym, że na drodzestaje mu prezes NFZ, kojarzony z Ewą Kopacz. Tusk zgodził się na wymianę Jacka Paszkiewicza. – Teraz manarzędzia, jakie chciał, więc można powiedzieć: sprawdzam. A premier nie chce być już dłużej superministrem zdrowia – opowiada nasz rozmówca znający kulisy KPRM.
Arłukowicz ma alergię na poprzedniczkę. Z wzajemnością. Obie strony podsuwają sobie miny i po cichu, w kuluarach, ostro krytykują swoje działania. Jednemu ze zwalnianych współpracowników niższego szczebla, ale kojarzonych właśnie z Kopacz, Arłukowicz miał rzucić: Sorry, to polityka.
– Postawił na zamknięty posteseldowski ekosystem. I całkowicie mają syndrom oblężonej twierdzy. A bramki w resorcie są symbolem tego, co się dzieje u niego w głowie – mówi polityk PO z otoczenia Tuska.
Syndrom oblężonej twierdzy widać także po stosunku Arłukowicza do ekspertów ochrony zdrowia. Marek Balicki stwierdza: – On nie ma wystarczającej wiedzy merytorycznej ani doświadczenia menedżerskiego. Taka osoba natychmiast powinna stworzyć sobie zaplecze eksperckie, poprosić o wsparcie. Ale widać, że jego interesuje jedynie funkcjonowanie w roli ministra. To strasznie naiwne. Docierają do mnie sygnały od osób i instytucji, których jako minister nie odważyłbym się nie przyjąć natychmiast, a którzy miesiącami czekają na odpowiedź.
Próbują więc kontaktować się z posłami PO. – To jest kuriozalna sytuacja, zwracają się do nas np. rektorzy uczelni medycznych, dla których jeszcze nie znalazł czasu – przyznaje jeden z rozmówców z Platformy.
Prof. Wojciech Rowiński, krajowy konsultant ds. transplantologii, wysłał do ministra trzy listy z prośbą o spotkanie. Nikt z resortu nawet nie odpowiedział. W jednym z listów konsultant informował ministra np. o niezapłaconych od połowy ubiegłego roku procedurach transplantologicznych.
Do ministra usiłował się też dobić prof. Janusz Moryś, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Uczelni Medycznych: – Nie mieliśmy okazji się spotkać. Mimo licznych zaproszeń z naszej strony na posiedzenia KRAUM nie było odpowiedzi. Wysyłaliśmy też pisma, monity. Ostatnio powiedziano nam, że może 6 lipca zostanie wyznaczony termin spotkania. Mamy wiele problemów do omówienia, a dotąd nie mieliśmy szans ich przedstawić – podkreśla Moryś. Dodaje, że minister jest zwierzchnikiem uczelni i tylko on może ingerować. – Za chwilę może być za późno. Szpital kliniczny we Wrocławiu jest już na granicy upadłości. A szpitale kliniczne wykonują przecież najcięższe, najtrudniejsze zabiegi. Brak możliwości kontaktu to bardzo zły sygnał.
Resort jest także bezradny w zderzeniu z koncernami farmaceutycznymi, choć minister zdrowia zapowiedział wojnę z nimi i zabarykadował ministerstwo bramkami przed ich przedstawicielami. Skutek uboczny tej walki z lobbingiem? Na kluczowych negocjacjach cenowych często pojawiali się kompletnie nieprzygotowani urzędnicy dziesiątego szczebla, niedecyzyjni. Przekazywali tylko propozycje nie do odrzucenia.
– On zamiast się uczyć, próbuje zrobić z resortu program „Agent” – podsumowuje jeden z wpływowych polityków PO. Tyle że od czasu, kiedy Arłukowicz zwyciężył w telewizyjnym reality show, minęło już ponad dziesięć lat.
Katarzyna Piekarska, niegdyś bliska koleżanka Arłukowicza: – Nie potrafi usiedzieć w miejscu dłużej niż dziesięć minut. Wstaje, chodzi po pokoju w tę i z powrotem, pali jak smok. Jeśli nie może zapalić, to przynajmniej trzyma papierosa w ręku. Często się zastanawiam, jak on wytrzymuje długie spotkania w resorcie.
Nie stroni od kofeiny. Kawa i coca-cola. Ostatnio ministerstwo zamówiło jej 1500 puszek. – On jest taki ciągle rozdygotany. Elektryczna osobowość – podsumowuje inny z naszych rozmówców.
Tę elektryczność o czasu do czasu na własnej skórze odczuwają jego współpracownicy. Druga w nocy, środek kryzysu z protestującymi lekarzami. W resorcie toczy się burzliwa narada. Minister ma pretensje, że brakuje pomysłów. W pewnej chwili zaczyna rzucać długopisami.
Ze swojego gabinetu zrobił twierdzę, okopał się działaczami z dawnego SLD. Tylko od czasu do czasu przechadza się po korytarzach gmachu przy Miodowej: – Co tu robią te kartony? Czemu taki syf? – pokrzykuje nerwowo. Przyjął jedno z nas (S.L.) w saloniku. Towarzyszy mu dwóch najbliższych pracowników. Po jego lewej stronie zasiadł młody mężczyzna w dresowej bluzie, jak stwierdził – zajmuje się PR kryzysowym. Czy nasza wizyta w ministerstwie została uznana za kolejny kryzys?
O ministrze i jego otoczeniu krążą coraz bardziej niesamowite plotki. – Panie ministrze, mówi się nawet o tym, że używa pan narkotyków – zaczynamy. Minister traktuje nasze pytanie bardzo poważnie. Zdejmuje marynarkę i kładzie na stoliku trzy telefony.
Narkotykowe plotki traktuje jako kolejną prowokację. Wokół resortu trwa notoryczna wojna firm lobbingowych i PR-owych wynajmowanych przez firmy farmaceutyczne. Właściciel jednej z nich wyznaje, że na wpisanie na listę refundacyjną jednej pozycji otrzymał ośmiomilionowy budżet. Okazało się to skuteczne. Kilka miesięcy temu lek trafił na listę. – Tutaj jedną decyzją rozsądza się o milionach złotych – mówi Bartosz Arłukowicz. – A NFZ to jedyna w Polsce instytucja, która zarządza 65 mld zł, bez zarządu, bez rady nadzorczej, bez zgromadzenia wspólników.
Plotki i prowokacje
Minister wspomina o próbach dotarcia przedstawicieli firm do niego i jego współpracowników.O tym, że do tej pory każdy mógł wejść do resortu, jak chciał. Bez rejestracji. Nic z tym nie zrobili Ewa Kopacz ani jej poprzednicy. – Odkąd wszedłem do resortu, zaleciłem wprowadzenie bramek, identyfikatorów. Wprowadziłem zasadę, że spotkania z przedstawicielami koncernów odbywają się w zupełnie innej części budynku, żeby nie było kontaktu z pracownikami podejmującymi najważniejsze decyzje. Odbywają się w sali kinowej, każde spotkanie jest nagrywane. Nagrywamy już nawet cyfrowo – wcześniej, zanim przyszliśmy, było nagrywanie tylko na taśmę.
Skarży się, że chcą go zabić prowokacjami, plotką i czarnym PR. – Nie czytam kolorowych gazet, bo gdybym czytał, tobym się wykończył. – Gasi kolejnego papierosa. Zachowuje się jak nakręcona zabawka, która nagle ożyła. Siedzący po jego prawej stronie asystent spogląda na ministra i na nas, czuje, że minister „odpłynął” (o tym wielu nam mówiło, teraz to widzimy). Oczy mu się zaszkliły, poczerwieniały, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
– Wie pan, jaką sytuacją się strasznie przejąłem? Spowodowało to dosyć silne zdenerwowanie i poważne kłopoty w naszym gronie. Pewnego dnia byłem na bardzo ważnym spotkaniu zewnętrznym. Wszystkim wiadomo, że w takich wypadkach nie można do mnie dzwonić. Miałem jednak w kieszeni telefon nastawiony na wibracje. W pewnym momencie zaczął mi wibrować. Zerknąłem dyskretnie, patrzę, to mój sekretariat, który doskonale wiedział, że nie wolno do mnie dzwonić. Mimo to telefon dzwonił uporczywie. Przeprosiłem swojego bardzo ważnego rozmówcę. Wyszedłem, odbieram telefon, a tam zdenerwowana sekretarka mówi: Panie ministrze, już jest dla pana ojca to miejsce na intensywnej terapii w Gdańsku. Ja pytam: Zaraz, jakiego ojca, jakie miejsce, jaka intensywna terapia? No, w Gdańsku, już go wiozą na intensywną terapię. Zdenerwowałem się. Ja jestem jedynakiem i jestem dosyć mocno związany emocjonalnie z rodzicami, którzy mają już swoje lata. Rozłączyłem się, zadzwoniłem do ojca. Cześć, tata – pytam. Co robisz? A on mówi: Płot maluję. Pytam: W Gdańsku jesteś? Jak w Gdańsku, w domu jestem. Więc dzwonię do sekretariatu i pytam: O co chodzi, pani Kasiu? Dzwoniła pani dyrektor ze szpitala. Proszę mnie połączyć z panią dyrektor. Połączyła mnie. Pytam: Pani dyrektor, o co chodzi, jestem zajęty. Bo tu ktoś dzwonił z pana gabinetu, że pana ojciec dostał zawału, podobno to był szef gabinetu. Powiedział, że już go wiozą, a my mamy tutaj miejsce na intensywnej terapii dla pana ojca. Mówię: Pani dyrektor, spokojnie, to jest prowokacja którejś z kolorowych gazet. Mój ojciec w tej chwili maluje płot, a szef gabinetu jest przy mnie i na pewno nigdzie nie dzwonił. Ojciec jest bezpieczny. Proszę się przygotować, pani dyrektor, że jutro będzie pani przesłuchana. Tak się stało.
Kontekst tej banalnej opowiastki jest następujący: dla mnie była to dużo bardziej osobista sprawa niż to, z czym pan przyszedł. Dlatego że mój ojciec, który ma blisko 70 lat i jest pacjentem kardiologicznym, może naprawdę dostać zawału. I jak moja mama zadzwoni na pogotowie, to po tej prowokacji będą to trzy razy sprawdzać, trzy razy dyrektor szpitala się zastanowi, czy to jest prawda. I to mnie złości, zajęło mi ze dwa dni, żeby to przełknąć.
Kolejna sytuacja, która mnie denerwuje; widział pan, jak się przed chwilą zmieniłem. To jest obrazek z „Faktu” sprzed dwóch tygodni – z moim synem. Mój syn jest dziesięcioletnim chłopcem. W nocy przed głosowaniem nad ustawą emerytalną, to było z czwartku na piątek, nagle trafił do szpitala. Musiałem w nocy podjąć decyzję, czy mam wracać do Szczecina, czy nie. Syn był w szpitalu, o 2 w nocy zaczynali operację, skończyli o 5. A tymczasem obstawiła nas „Solidarność”, nie mogliśmy wyjść z Sejmu. Operacja się skończyła, postanowiłem więc, że pójdę na te głosowania, bo są ważne i nie wiedzieliśmy, czy będzie większość, czy nie. Poszedłem, zagłosowałem i o godzinie 10 czy 11 dzwoni do mnie ktoś z kolorowej gazety, tej samej, która robiła tamtą prowokację. Pyta, czy to prawda. Ale ja nie chciałem rozmawiać, rozłączyłem się. Później zobaczyłem w gazecie zdjęcie mojego syna w szpitalu, z paskiem na oczach, opisana jest prawie cała operacja. Wszystko, co mu robili, a miał operację dosyć skomplikowaną, nazwałbym ją nawet krępującą. Trafił mnie szlag. Przeprowadziłem z synem poważną rozmowę, wytłumaczyłem mu, pomogłem przejść przez to wszystko, kiedy koledzy pytali, o co chodzi. Myślę jednak, że jak dziesięciolatek musiał się tłumaczyć przed kolegami w szkole, to jest jeszcze do przejścia.
Ale ta prowokacja z ojcem to jest przegięcie, bo jak naprawdę dostanie zawału, to go nie wyleczą. Będą się bali wysłać karetkę. Teraz ustalam z rodzicami, jak mają wzywać karetkę, gdyby naprawdę tak się stało, i mam nadzieję, że to się uda. Wytłumaczyłem im, że mają powiedzieć, że to nie jest żart i jeżeli nie wezwą karetki, to żeby przyjechała policja. Bo mają 70 lat. I tu krew mnie zalewa. Staram się bagatelizować te głupoty, ale to mnie naprawdę denerwuje, bo jak ojcu stanie się coś złego przez to, że ktoś miał ochotę na taką prowokację, to nie wybaczę. To była od A do Z plotka. Wrąbali w to dyrektorkę szpitala, postawili na nogi oddział intensywnej terapii w Gdańsku, przeszkadzali lekarzom pracować. Przecież oni mają innych pacjentów i dla nich to może być realne zagrożenie życia.
Wtrąca się jego asystent: – I to nie koniec. Później mówili, że dla ojca ministra jest miejsce w szpitalu, a ty czekasz.
Arłukowicz potwierdza: – Moje dziecko idzie do szpitala i jest opisywane; jakim prawem? Jakim prawem dziesięcioletni chłopak jest opisywany w gazecie? To przekracza wszelkie granice. Nie mogę emocjonalnie z tym sobie poradzić. Że muszę rozmawiać z rodzicami, jakby coś się stało. Moja babcia ma operację, nawet nie dzwonię. Ja już się boję zadzwonić do pielęgniarki, bo to wielkie zdarzenie, że dzwoni minister, zapytać o babcię. Tak, mam babcię, która ma 85 lat. Chcę o nią zapytać, jestem też lekarzem. Ale nie dzwonię i już. Myślą o mnie, że jestem kiepskim wnukiem, skoro nie dzwonię do lekarza prowadzącego, żeby zapytać o moją babcię. Jak syn trafił do szpitala, to też złapałem za komórkę, żeby zadzwonić do kumpla, który tam pracuje, ale nie zadzwoniłem. Nawet nie mogę zadzwonić w sprawie operacji mojego syna. Bo nie mogę. Bo zaraz będę czytał o tym w gazetach. Wyraźnie wyczuwam, że gdybym zadzwonił, tobym był masakrowany tą operacją przez dwa tygodnie. Oczywiście, wypowiadały się pielęgniarki, lekarze, czy minister dzwonił. To nie jest normalne, że w sprawie swojego dziecka nie dzwoniłem do lekarzy. Dzwoniłem tylko do żony, żeby zapytać, jak on się czuje. Tylko żona kontaktowała się z lekarzami. To jest psychoza.
Nora ministra
Kiedy pytamy o Arłukowicza jego kolegów z byłej i obecnej partii, jego znajomych, wszyscy zgodnie stwierdzają, że „jest słaby psychicznie”. Nie rozumieją, jak można było rzucić go w tak newralgiczne dla państwa miejsce. Lepiej byłoby, gdyby siedział w kancelarii premiera i zajmował się „wykluczonymi” – uważa wielu z nich. On sam zresztą chciał być ministrem pracy. Atutem Arłukowicza w resorcie zdrowia miała być przede wszystkim jego medialność.
Opowiada polityk znający dobrze realia w KPRM: – Szybko się okazało, że w trudnych sytuacjach trzeba go jednak siłą wyciągać z nory. Liczyliśmy na to, że on będzie twarzą, a on ucieka, kiedy tylko pojawia się jakiś problem.
Na wszystkie trudne rozmowy albo wystąpienia w Sejmie Arłukowicz w pierwszych miesiącach urzędowania wypychał wiceministra Jakuba Szulca. W momentach kryzysowych to Szulc zabierał głos w mediach. – Gdyby nie Kuba, to Bartka dawno by już zmiotło. Tylko Szulc tam coś w ogóle ogarnia – uważa prominentny polityk PO.
W kancelarii premiera ta niesamodzielność Arłukowicza z każdym tygodniem coraz mniej się podobała. Kiedy wybuchła afera z listą refundacyjną, a Arłukowicz „siedział w norze”, Tusk go wezwał na dywanik. – Jesteś ministrem i masz się tym zająć – miał oświadczyć.
Arłukowicz polecił więc zorganizować konferencję prasową. Dzień przed nią przez kilka godzin ćwiczył tzw. sound bites – czyli krótkie wypowiedzi (hasło stosowane w PR). Efekt? Kartka z hasłem „Dziki Zachód” ujawniona w telewizji.
Sprawa cytostatyków. Kancelaria premiera, włączony telewizor. Na żółtym pasku od kilku dni widnieje informacja, że chorzy na raka umierają, bo nie dostają leków. Tusk bierze słuchawkę i wykręca numer: – Może byś wreszcie zareagował, bo ja od czterech dni oglądam we wszystkich serwisach, że ludzie umierają.
Arłukowicz idzie do programu i oświadcza, że to wina szpitali i skorumpowanych lekarzy.
Syndrom oblężonej twierdzy
Przez pierwsze miesiące Arłukowicz miał taryfę ulgową. W najwyższych kręgach PO zdawano sobie sprawę, że po Ewie Kopacz zostały zgliszcza i nierozbrojone miny w ochronie zdrowia. Mijały jednak miesiące, a Arłukowicz wciąż nie przedstawiał swoich planów ani wizji reform. Pojawiało się za to coraz więcej krytycznych komentarzy na temat jego otoczenia. – Agnieszka Gołąbek w Tok FM była tego symbolem – kwituje nasz rozmówca. Dziennikarz radia przez ponad dwa miesiące usiłował uzyskać odpowiedzi na swoje pytania dotyczące ustawy refundacyjnej. W końcu rzeczniczka zgodziła się na rozmowę, ale okazało się, że odpowiedzi… nie zna. – Nie potrafię odpowiedzieć – powtarzała po każdym pytaniu.
Jej występów radiowych, jadąc samochodem, słuchał Igor Ostachowicz, główny spec od PR w rządzie Tuska. Wcześniej, w czasie kryzysu refundacyjnego, próbował doradzać Arłukowiczowi wizerunkowo. Po tym poranku przestał. Kolejne problemy minister tłumaczył tym, że na drodzestaje mu prezes NFZ, kojarzony z Ewą Kopacz. Tusk zgodził się na wymianę Jacka Paszkiewicza. – Teraz manarzędzia, jakie chciał, więc można powiedzieć: sprawdzam. A premier nie chce być już dłużej superministrem zdrowia – opowiada nasz rozmówca znający kulisy KPRM.
Arłukowicz ma alergię na poprzedniczkę. Z wzajemnością. Obie strony podsuwają sobie miny i po cichu, w kuluarach, ostro krytykują swoje działania. Jednemu ze zwalnianych współpracowników niższego szczebla, ale kojarzonych właśnie z Kopacz, Arłukowicz miał rzucić: Sorry, to polityka.
– Postawił na zamknięty posteseldowski ekosystem. I całkowicie mają syndrom oblężonej twierdzy. A bramki w resorcie są symbolem tego, co się dzieje u niego w głowie – mówi polityk PO z otoczenia Tuska.
Syndrom oblężonej twierdzy widać także po stosunku Arłukowicza do ekspertów ochrony zdrowia. Marek Balicki stwierdza: – On nie ma wystarczającej wiedzy merytorycznej ani doświadczenia menedżerskiego. Taka osoba natychmiast powinna stworzyć sobie zaplecze eksperckie, poprosić o wsparcie. Ale widać, że jego interesuje jedynie funkcjonowanie w roli ministra. To strasznie naiwne. Docierają do mnie sygnały od osób i instytucji, których jako minister nie odważyłbym się nie przyjąć natychmiast, a którzy miesiącami czekają na odpowiedź.
Próbują więc kontaktować się z posłami PO. – To jest kuriozalna sytuacja, zwracają się do nas np. rektorzy uczelni medycznych, dla których jeszcze nie znalazł czasu – przyznaje jeden z rozmówców z Platformy.
Prof. Wojciech Rowiński, krajowy konsultant ds. transplantologii, wysłał do ministra trzy listy z prośbą o spotkanie. Nikt z resortu nawet nie odpowiedział. W jednym z listów konsultant informował ministra np. o niezapłaconych od połowy ubiegłego roku procedurach transplantologicznych.
Do ministra usiłował się też dobić prof. Janusz Moryś, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Uczelni Medycznych: – Nie mieliśmy okazji się spotkać. Mimo licznych zaproszeń z naszej strony na posiedzenia KRAUM nie było odpowiedzi. Wysyłaliśmy też pisma, monity. Ostatnio powiedziano nam, że może 6 lipca zostanie wyznaczony termin spotkania. Mamy wiele problemów do omówienia, a dotąd nie mieliśmy szans ich przedstawić – podkreśla Moryś. Dodaje, że minister jest zwierzchnikiem uczelni i tylko on może ingerować. – Za chwilę może być za późno. Szpital kliniczny we Wrocławiu jest już na granicy upadłości. A szpitale kliniczne wykonują przecież najcięższe, najtrudniejsze zabiegi. Brak możliwości kontaktu to bardzo zły sygnał.
Resort jest także bezradny w zderzeniu z koncernami farmaceutycznymi, choć minister zdrowia zapowiedział wojnę z nimi i zabarykadował ministerstwo bramkami przed ich przedstawicielami. Skutek uboczny tej walki z lobbingiem? Na kluczowych negocjacjach cenowych często pojawiali się kompletnie nieprzygotowani urzędnicy dziesiątego szczebla, niedecyzyjni. Przekazywali tylko propozycje nie do odrzucenia.
– On zamiast się uczyć, próbuje zrobić z resortu program „Agent” – podsumowuje jeden z wpływowych polityków PO. Tyle że od czasu, kiedy Arłukowicz zwyciężył w telewizyjnym reality show, minęło już ponad dziesięć lat.