A pointy - jak zwykle straszne. Pożegnanie z Gintrowskim
Dodano:
Przemysław Gintrowski (1951-2012). Gdy mówiono o nim „legenda”, uśmiechał się z dobrotliwą ironią. Chyba tego nie lubił. Nie rozczulał się nad sobą. 29 października na cmentarzu w Wilanowie Polska pożegnała jednego z bardów Solidarności.
Uważne spojrzenie spod ciężkich powiek. Głos – prosto z Hłaski. Przekonanie, że Sprawa i Prawda są ważniejsze niż Ochota czy Zadowolenie. Co jeszcze pamiętam o Przemku?
Najpierw był dla mnie starszym kolegą Kaczmarskiego, który ma dużo większe pojęcie o muzyce. Pamiętam, jak wiosną 1979 roku pojawili się obaj z Jackiem w mieszkanku Carlosa Marrodana na Marymoncie, żeby posłuchać płyt Lluisa Llacha. Jacek miał już za sobą pierwsze wykonania Murów, napisanych parę miesięcy wcześniej na bazie piosenki Llacha. Teraz jak urzeczony słuchał innych nagrań katalońskiego pieśniarza. A siedzący z boku Przemek co chwila rzucał: „Ale tu powinna być wielka tercja, a nie mała!” albo „Co on tam w basach gra??” Wtedy myślałem, że to poza. Potem zrozumiałem, że raczej głęboko przemyślana obrona przed łatwą euforią i potrzeba doskonałości.
Dał temu zresztą smakowity dowód cztery lata później w Krakowie. W maju 1983 nasz mocno amatorski jeszcze Zespół Reprezentacyjny występował w konkursie Studenckiego Festiwalu Piosenki. Jury naszpikowane autorytetami (Młynarski, Pietrzak, Pawluśkiewicz, Konieczny, Grechuta, Stanisławski, Stuhr…), mieliśmy więc ciężką tremę. Nieśmiało spytaliśmy kręcącego się klubie Rotunda Przemka, czy mógłby nam doradzić, jak pracować z mikrofonami na scenie, żeby nie wypaść jeszcze bardziej blado. Ufaliśmy, że pomoże – i pomógł w istocie.
Doradził, jak śpiewać (ustami jak najbliżej mikrofonu) i jak usytuować gitary (otworami w pudle też bezpośrednio do mikrofonu) – wówczas ewentualne niedostatki wykonawcze ustąpią wobec siły przekazu, który był naszym atutem. Obiecał też, że stanie przy realizatorze nagłośnienia, by czuwać przynajmniej nad brzmieniem. Zagraliśmy trzy piosenki, na sali wybuchła ekstaza, bo piosenki faktycznie waliły komunę dechą w łeb. Za sceną już pojawili się pierwsi reporterzy rozgłośni studenckich z magnetofonami i pytaniami w rodzaju: „Czy wiecie, że staliście się rewelacją?” itp. – gdy nagle schodami przybiegł Przemek, z daleka przekrzykując ciągle trwające brawa: „Jak wyście te gitary trzymali, do ciężkiej cholery?!! Mówiłem – dziurą na mikrofon! Do dupy to brzmiało!” – co reporterzy skwapliwie nagrywali…
Po co to piszę? Bo rację miał Przemek, a nie wiwatujące tłumy. Ich reakcja wynikała z nastroju chwili, atmosfery pierwszego festiwalu krakowskiego po wprowadzeniu stanu wojennego. W powietrzu kipiało od emocji społecznych, środowisko studenckie hołdowało hasłu, że nieważne w jakiej formie, byle mocno w czerwonego. Po latach mieliśmy okazję posłuchać naszego występu konkursowego: rzeczywiście „do dupy to brzmiało”. Przemek zawsze pamiętał, że treści musi towarzyszyć adekwatnie mocna forma i że chór mniej waży od pojedynczego głosu.
Jego osobność słychać było w ramach tria Gintrowski-Kaczmarski-Łapiński, gdzie często śpiewał partie jednostek, będących w opozycji do tłumu lub władzy (karnawałowy król z Pejzażu z szubienicą, Jakub wobec anioła/Boga, Hiob, Jezus wobec kupców, Witkacy wobec świata, Stańczyk, dziad z Pikiety powstańczej, ofiara starców-ludojadów z Kanapki z człowiekiem…).
Nie lubił epitetu „legenda”, bo jest jak mafijny wyrok: oblewa nogi cementem i koniec. Zamieniasz się we własny pomnik. Wolał kilka prostych zasad. Jak choćby ta, zobrazowana w wykonywanym przezeń wierszu Zbigniewa Herberta Kołatka: „suchy poemat moralisty / tak – tak / nie – nie”. Namiętnie prostował narosłe mity na temat zarówno własnej osoby, jak i swoich relacji z Jackiem Kaczmarskim. Gminne plotki kreowały wielkie konflikty między nimi, podsycane różnymi poglądami politycznymi. Gdy wspomniałem o tym kilka lat temu, uśmiechnął się z politowaniem: „Pracowało nam się po jego powrocie [z emigracji] sto razy lepiej niż przed wyjazdem… Pokłócić się o politykę to mogliśmy przed stanem wojennym”. Ba, niedługo przed chorobą Jacka planowali kolejne dwie wspólne płyty.
Podobnie z pamiętną „nową wersją” Murów, jaką mało znany bard Tolek Jabłoński sporządził z okazji wyborów parlamentarnych w 2005 roku, doczepiając do tekstu Kaczmarskiego optymistyczny post-refren, tandetny i kompletnie wypaczający treść. Mimo, że piosenka rozbrzmiewała na wiecach partii, do której Przemkowi było duchowo blisko, powiedział, że takie dodawanie słów bez zgody autora (Jacka) jest po prostu świństwem: „Jacek byłby wściekły”.
Trzy lata temu, 20 czerwca, Federacja Młodzieży Walczącej zorganizowała koncert w Muzeum Powstania Warszawskiego, mający uświetnić jej ćwierćwiecze. Zaproszono Grupę Bez Jacka, nasz zespół i na finał Przemka. Zestaw o tyle symboliczny, że w poplątany sposób łączyły nas właśnie Mury. Kaczmarski poznał oryginał piosenki dzięki nam, Przemek często wykonywał ją razem z Jackiem, zaś Jacek Stefański został zakatowany przez SB w 1983 właśnie za granie jej melodii w Gdańsku.
Uderzyło mnie wówczas, że przez dwa lata, kiedy się nie widzieliśmy, Przemek znacznie i niepokojąco zeszczuplał. Już naprawdę wyglądał jak wróżbita z dedykowanego jemu samemu wiersza Kaczmarskiego Błędy wróżbitów, do którego dopisał muzykę i który śpiewał: „Uwierzcie wróżbitom zgrzybiałym / bo rację mieć będą zawsze / oni życie oddali / aby dramat był cały / a pointy – jak zwykle straszne”. Pocieszałem się, że taka już Przemkowa natura – dojrzewa, odrzucając zbędną materię, coraz bliższy Idei. Poza tym miał ze sobą wciąż ten sam od kilku dekad futerał gitary, polepiony plastrami, pamiętający jeszcze czasy KOR-u i Gierka… Skoro futerał przetrwał, to jego właściciel już jest wieczny.
Ten futerał to pamiątka – niedobrze byłoby, gdyby ktoś go wyrzucił, spalił wspomnienia. Reszta niech żyje, niech gra, z wielką tercją, z mikrofonem przy ustach. Niech tropi kształt rzeczy w ich sensie istotnym.
Przejmujące i osobiste wspomnienie Filipa Łobodzińskiego o Przemysławie Gintrowskim można znaleźć w najnowszym numerze tygodnika „Wprost”, który od niedzielnego południa jest dostępne w formie e-wydania.
Najnowsze wydanie "Wprost" jest też dostępne na Facebooku.
Najpierw był dla mnie starszym kolegą Kaczmarskiego, który ma dużo większe pojęcie o muzyce. Pamiętam, jak wiosną 1979 roku pojawili się obaj z Jackiem w mieszkanku Carlosa Marrodana na Marymoncie, żeby posłuchać płyt Lluisa Llacha. Jacek miał już za sobą pierwsze wykonania Murów, napisanych parę miesięcy wcześniej na bazie piosenki Llacha. Teraz jak urzeczony słuchał innych nagrań katalońskiego pieśniarza. A siedzący z boku Przemek co chwila rzucał: „Ale tu powinna być wielka tercja, a nie mała!” albo „Co on tam w basach gra??” Wtedy myślałem, że to poza. Potem zrozumiałem, że raczej głęboko przemyślana obrona przed łatwą euforią i potrzeba doskonałości.
Dał temu zresztą smakowity dowód cztery lata później w Krakowie. W maju 1983 nasz mocno amatorski jeszcze Zespół Reprezentacyjny występował w konkursie Studenckiego Festiwalu Piosenki. Jury naszpikowane autorytetami (Młynarski, Pietrzak, Pawluśkiewicz, Konieczny, Grechuta, Stanisławski, Stuhr…), mieliśmy więc ciężką tremę. Nieśmiało spytaliśmy kręcącego się klubie Rotunda Przemka, czy mógłby nam doradzić, jak pracować z mikrofonami na scenie, żeby nie wypaść jeszcze bardziej blado. Ufaliśmy, że pomoże – i pomógł w istocie.
Doradził, jak śpiewać (ustami jak najbliżej mikrofonu) i jak usytuować gitary (otworami w pudle też bezpośrednio do mikrofonu) – wówczas ewentualne niedostatki wykonawcze ustąpią wobec siły przekazu, który był naszym atutem. Obiecał też, że stanie przy realizatorze nagłośnienia, by czuwać przynajmniej nad brzmieniem. Zagraliśmy trzy piosenki, na sali wybuchła ekstaza, bo piosenki faktycznie waliły komunę dechą w łeb. Za sceną już pojawili się pierwsi reporterzy rozgłośni studenckich z magnetofonami i pytaniami w rodzaju: „Czy wiecie, że staliście się rewelacją?” itp. – gdy nagle schodami przybiegł Przemek, z daleka przekrzykując ciągle trwające brawa: „Jak wyście te gitary trzymali, do ciężkiej cholery?!! Mówiłem – dziurą na mikrofon! Do dupy to brzmiało!” – co reporterzy skwapliwie nagrywali…
Po co to piszę? Bo rację miał Przemek, a nie wiwatujące tłumy. Ich reakcja wynikała z nastroju chwili, atmosfery pierwszego festiwalu krakowskiego po wprowadzeniu stanu wojennego. W powietrzu kipiało od emocji społecznych, środowisko studenckie hołdowało hasłu, że nieważne w jakiej formie, byle mocno w czerwonego. Po latach mieliśmy okazję posłuchać naszego występu konkursowego: rzeczywiście „do dupy to brzmiało”. Przemek zawsze pamiętał, że treści musi towarzyszyć adekwatnie mocna forma i że chór mniej waży od pojedynczego głosu.
Jego osobność słychać było w ramach tria Gintrowski-Kaczmarski-Łapiński, gdzie często śpiewał partie jednostek, będących w opozycji do tłumu lub władzy (karnawałowy król z Pejzażu z szubienicą, Jakub wobec anioła/Boga, Hiob, Jezus wobec kupców, Witkacy wobec świata, Stańczyk, dziad z Pikiety powstańczej, ofiara starców-ludojadów z Kanapki z człowiekiem…).
Nie lubił epitetu „legenda”, bo jest jak mafijny wyrok: oblewa nogi cementem i koniec. Zamieniasz się we własny pomnik. Wolał kilka prostych zasad. Jak choćby ta, zobrazowana w wykonywanym przezeń wierszu Zbigniewa Herberta Kołatka: „suchy poemat moralisty / tak – tak / nie – nie”. Namiętnie prostował narosłe mity na temat zarówno własnej osoby, jak i swoich relacji z Jackiem Kaczmarskim. Gminne plotki kreowały wielkie konflikty między nimi, podsycane różnymi poglądami politycznymi. Gdy wspomniałem o tym kilka lat temu, uśmiechnął się z politowaniem: „Pracowało nam się po jego powrocie [z emigracji] sto razy lepiej niż przed wyjazdem… Pokłócić się o politykę to mogliśmy przed stanem wojennym”. Ba, niedługo przed chorobą Jacka planowali kolejne dwie wspólne płyty.
Podobnie z pamiętną „nową wersją” Murów, jaką mało znany bard Tolek Jabłoński sporządził z okazji wyborów parlamentarnych w 2005 roku, doczepiając do tekstu Kaczmarskiego optymistyczny post-refren, tandetny i kompletnie wypaczający treść. Mimo, że piosenka rozbrzmiewała na wiecach partii, do której Przemkowi było duchowo blisko, powiedział, że takie dodawanie słów bez zgody autora (Jacka) jest po prostu świństwem: „Jacek byłby wściekły”.
Trzy lata temu, 20 czerwca, Federacja Młodzieży Walczącej zorganizowała koncert w Muzeum Powstania Warszawskiego, mający uświetnić jej ćwierćwiecze. Zaproszono Grupę Bez Jacka, nasz zespół i na finał Przemka. Zestaw o tyle symboliczny, że w poplątany sposób łączyły nas właśnie Mury. Kaczmarski poznał oryginał piosenki dzięki nam, Przemek często wykonywał ją razem z Jackiem, zaś Jacek Stefański został zakatowany przez SB w 1983 właśnie za granie jej melodii w Gdańsku.
Uderzyło mnie wówczas, że przez dwa lata, kiedy się nie widzieliśmy, Przemek znacznie i niepokojąco zeszczuplał. Już naprawdę wyglądał jak wróżbita z dedykowanego jemu samemu wiersza Kaczmarskiego Błędy wróżbitów, do którego dopisał muzykę i który śpiewał: „Uwierzcie wróżbitom zgrzybiałym / bo rację mieć będą zawsze / oni życie oddali / aby dramat był cały / a pointy – jak zwykle straszne”. Pocieszałem się, że taka już Przemkowa natura – dojrzewa, odrzucając zbędną materię, coraz bliższy Idei. Poza tym miał ze sobą wciąż ten sam od kilku dekad futerał gitary, polepiony plastrami, pamiętający jeszcze czasy KOR-u i Gierka… Skoro futerał przetrwał, to jego właściciel już jest wieczny.
Ten futerał to pamiątka – niedobrze byłoby, gdyby ktoś go wyrzucił, spalił wspomnienia. Reszta niech żyje, niech gra, z wielką tercją, z mikrofonem przy ustach. Niech tropi kształt rzeczy w ich sensie istotnym.
Przejmujące i osobiste wspomnienie Filipa Łobodzińskiego o Przemysławie Gintrowskim można znaleźć w najnowszym numerze tygodnika „Wprost”, który od niedzielnego południa jest dostępne w formie e-wydania.
Najnowsze wydanie "Wprost" jest też dostępne na Facebooku.