Kryminalny Wprost: Srebro dla zuchwałych
Dodano:
6,5 mln koron czeskich, 2,5 mln marek NRD, 2,5 mln lei, 5,3 mln dinarów jugosłowiańskich, pół mln rubli, dolary wartości 239 mln zł, wartość 54 tys. zegarków elektronicznych i 19 tys. baterii do nich, 379 złotych monet, 34300 złotych łańcuszków oraz 6000 kolczyków. W sumie 831 mln zł, które, jeżeli liczyć zgodnie z kursami czarnego rynku, trzeba pomnożyć razy trzy. 76 osób zamieszanych w sprawę na terenie całej Polski. To „precedens w historii powojennego wymiaru sprawiedliwości” - pisze w 1988 r. „Wprost”.
Październik 1986 roku, Lipsk, wczesne godziny popołudniowe. Krystyna M. wraz z dwiema innymi osobami niedawno przyjechała z Krakowa. Ich jedyny bagaż stanowią dwie torby zawierające 37 kg srebra. Sprzedają kruszec w punkcie skupu, bez najmniejszych kłopotów. Pieniądze lokują w plastikowej czarnej torbie z napisem „Napoleon" i po chwili wsiadają do mercedesa z austriacką rejestracją. W samochodzie czekają na nich małżonkowie Elizabeth i Johan R. W chwili gdy następuje przekazanie pieniędzy w kwocie 600 tysięcy marek NRD, wszyscy zostają zatrzymani przez miejscowe władze bezpieczeństwa.
- Małżeństwo R. zwolniono za kaucją, a pozostałych przekazano nam - mówi prokurator Kowalski z Prokuratury Wojewódzkiej w Krakowie. - Nie spodziewaliśmy się jednak, że jest to afera aż na taką skalę. Koledzy mówią, że w mojej fizjonomii jest coś z księdza i dlatego podejrzani zachowują się przy mnie jak na spowiedzi. M. dopiero jednak przy trzecim przesłuchaniu zaczęła mówić. Wiedziała bardzo dużo, gdyż od dziesięciu lat była konkubiną Władysława B. - głównego „bohatera" i chyba jedyną osobą, której on w pełni ufał. Właśnie informacje uzyskane od niej spowodowały reakcję łańcuchową.
Mechanizm przestępstwa był następujący: w Polsce skupowano srebro i przewożono je do NRD. Uzyskane ze sprzedaży tego kruszcu marki wymieniano w Austrii na szylingi, a następnie na dolary. Do naszego kraju przywożono zielone banknoty lub zakupione w Wiedniu zegarki elektroniczne bądź złote łańcuszki. Przemytu do naszych zachodnich sąsiadów dokonywali kurierzy, najczęściej kobiety, które za przywiezienie jednej partii towaru otrzymywały 1000 marek. Jako schowki wykorzystywano najróżniejsze zakamarki wagonów kolejowych oraz narządy rodne przemytniczek (ponoć jednorazowo można tam było zmieścić ok. pół kilograma srebra). Zegarki i złote łańcuszki przywozili z Austrii kierowcy TIR-ów. Cena takiej przysługi wynosiła 50 tysięcy szylingów. Dopuszczano też inne formy zapłaty, np. srebrem albo w walutach krajów socjalistycznych, oczywiście wyłączywszy złotówki.
Władysław B. wystawał w 1977 roku na krakowskich parkingach i kupował waluty krajów socjalistycznych. Udowodniono mu przestępstwo i spędził 5 miesięcy w areszcie. Po wyjściu kupił starą simcę. Zaczął nabywać srebro i wysyłać je do NRD. Sam za granicę nigdy nie wyjeżdżał, gdyż stale odmawiano mu wydania paszportu. Pierwsza partia wyekspediowanego przez niego towaru miała wartość ok. pół miliona złotych. Następna - dwa miliony, kolejne - pięć, siedem itd. Kupił poloneza, potem przesiadł się do BMW, następnie do audi. W 1986 roku dysponował nową, zarejestrowaną na konkubinę, mazdą oraz toyotą.
Był prawdziwą grubą rybą wśród krakowskich koników i najhojniejszym paserem. „Władek płacił najlepiej" - takie stwierdzenie pojawia się na kartach protokołów przesłuchań. Z dawnych czasów pozostał B. tylko pseudonim „Niebieski". Wziął się on podobno stąd, że początkowo nie stać go było na komplet dżinsowy zachodniej produkcji i chodził w ciuchach marki „Odra". Drugi jego pseudonim, już późniejszy, brzmiał „Duży Władek". Przydomek „duży” odróżniał go od kuzyna Władysława N., najmowanego czasami jako kierowca, którego nazywano „Małym Władkiem”. „Niebieski” vel „Duży Władek” siedział do południa w krakowskiej kawiarni „Pasaż Bielaka" i skupował walutę od pomniejszych cinkciarzy. Po południu robił to samo w domu. Kilka razy w miesiącu wsiadał w samochód i objeżdżał Podhale czy województwa południowo-zachodnie. Sprzedawał zegarki i łańcuszki, skupując głównie srebro.
Łącznie podejrzanych, bliższych lub dalszych wspólników B., jest 76 osób. Jednym aktem oskarżenia objęto 21 osób. Pozostałych podzielono na mniejsze grupy, przeważnie w zależności od miejsca ich zamieszkania i przekazano właściwym sądom. Większość podejrzanych w tej sprawie to osoby nigdzie stale niepracujące bądź emeryci. Żadna z osób podejrzanych nie posiada wyższego wykształcenia. Dokonano zabezpieczenia znacznego majątku, począwszy od najnowszych samochodów zachodnich marek, a skończywszy na komfortowo urządzonych domach. Jednak w kilku przypadkach, gdy podejmowano czynności zmierzające do zabezpieczenia mienia, okazywało się, że na koncie dewizowym w banku od kilku dni pozostaje tylko 90 centów. Do tej chwili poszukiwane są dwa samochody: mazda i audi, które jakby zapadły się pod ziemię. Nic też prawie nie udało się znaleźć u głównego podejrzanego, z tym, że od momentu zatrzymania jego konkubiny w NRD do chwili jego aresztowania minęło prawie 9 miesięcy.
Areszt śledczy w Krakowie przy ulicy Montelupich. Niski mężczyzna w wieku ok. 35 lat z długą czarną brodą siedzi naprzeciwko mnie.
- O czym pan chce pisać? - pyta dobrotliwie. - Ta cała sprawa jest rozdmuchana i niepotrzebnie zrobiono sensację. Takich jak ja w Polsce są tysiące, tylko że ze mnie zrobiono kozła ofiarnego. Nie jestem żadnym przestępcą, nikogo nie zabiłem, nikomu złotówki nie ukradłem. Cała moja zbrodnia polega na tym, że podatku nie zapłaciłem, ale czy za to można wsadzać do więzienia? Państwo nie chciało skupować srebra, więc ja je kupowałem i robiłem z tego użytek. Moim zdaniem, nikt na tym nie tracił. Państwo też, bo jak na przykład kupiłem sobie samochód, to pieniądze zostawały w kraju. Poza tym nie wywoziłem, a wręcz przeciwnie - inwestowałem pieniądze tutaj. Myślę, że gdzie indziej takiego człowieka jak ja by szanowali, a u nas gnębią.
- Dlaczego więc nie wyjechał pan „gdzie indziej"?
- Uważam, że Polska jest jedynym krajem, gdzie można robić wielkie pieniądze, legalnie i nielegalnie.
- Na czym?
- Na wszystkim.
- A jak było z tymi wspomnianymi w aktach napadami na pana?
- W 1986 roku były dwa włamania. Za pierwszym razem skradziono trochę złota i waluty za jakieś siedem milionów złotych, a za drugim - telewizor kolorowy stereo i dość cenne znaczki pocztowe. - W lutym 1987 roku ktoś zadzwonił do drzwi, otworzyłem i dostałem w głowę. Zginęło mi wtedy 28 milionów w złocie. Zgłosiłem napad na milicję, z tą jednak różnicą, że poinformowałem o kradzieży 50 tysięcy złotych. W miesiąc później, niedaleko mieszkania moich rodziców, ktoś znów mnie pobił. Miałem dużo szczęścia, że uszedłem wtedy z życiem. Sześć dni leżałem na oddziale intensywnej terapii w szpitalu. Łupem tych, którzy mnie napadli, padło około 11 milionów złotych w walucie.
- Coś chyba jednak panu zostało, mimo tych kradzieży?
- Przeprowadzono pięć rewizji i nic nie znaleziono, to znaczy, że nic nie mam - mówi z uśmiechem.
- Czy myślał pan o swojej przyszłości po wyjściu stąd? Co pan będzie robił?
- Na pewno nie to samo, ale proszę się nie martwić - głodował nie będę.
„Wprost”, 21 sierpnia 1988 nr 34(299)
W latach 70., stojący w dobrych punktach miast "cinkciarze" zarabiali krocie. Handlowano nielegalnie nie tylko złotem i srebrem, ale też bursztynem i drobnymi przedmiotami pochodzącymi z przemytu. Na wybrzeżu, niedostępne w Polsce towary paserom przemycali marynarze. Ci potem rozprowadzali je po sklepach i komisach, oczywiście nielegalnie.
- Małżeństwo R. zwolniono za kaucją, a pozostałych przekazano nam - mówi prokurator Kowalski z Prokuratury Wojewódzkiej w Krakowie. - Nie spodziewaliśmy się jednak, że jest to afera aż na taką skalę. Koledzy mówią, że w mojej fizjonomii jest coś z księdza i dlatego podejrzani zachowują się przy mnie jak na spowiedzi. M. dopiero jednak przy trzecim przesłuchaniu zaczęła mówić. Wiedziała bardzo dużo, gdyż od dziesięciu lat była konkubiną Władysława B. - głównego „bohatera" i chyba jedyną osobą, której on w pełni ufał. Właśnie informacje uzyskane od niej spowodowały reakcję łańcuchową.
Mechanizm przestępstwa był następujący: w Polsce skupowano srebro i przewożono je do NRD. Uzyskane ze sprzedaży tego kruszcu marki wymieniano w Austrii na szylingi, a następnie na dolary. Do naszego kraju przywożono zielone banknoty lub zakupione w Wiedniu zegarki elektroniczne bądź złote łańcuszki. Przemytu do naszych zachodnich sąsiadów dokonywali kurierzy, najczęściej kobiety, które za przywiezienie jednej partii towaru otrzymywały 1000 marek. Jako schowki wykorzystywano najróżniejsze zakamarki wagonów kolejowych oraz narządy rodne przemytniczek (ponoć jednorazowo można tam było zmieścić ok. pół kilograma srebra). Zegarki i złote łańcuszki przywozili z Austrii kierowcy TIR-ów. Cena takiej przysługi wynosiła 50 tysięcy szylingów. Dopuszczano też inne formy zapłaty, np. srebrem albo w walutach krajów socjalistycznych, oczywiście wyłączywszy złotówki.
Władysław B. wystawał w 1977 roku na krakowskich parkingach i kupował waluty krajów socjalistycznych. Udowodniono mu przestępstwo i spędził 5 miesięcy w areszcie. Po wyjściu kupił starą simcę. Zaczął nabywać srebro i wysyłać je do NRD. Sam za granicę nigdy nie wyjeżdżał, gdyż stale odmawiano mu wydania paszportu. Pierwsza partia wyekspediowanego przez niego towaru miała wartość ok. pół miliona złotych. Następna - dwa miliony, kolejne - pięć, siedem itd. Kupił poloneza, potem przesiadł się do BMW, następnie do audi. W 1986 roku dysponował nową, zarejestrowaną na konkubinę, mazdą oraz toyotą.
Był prawdziwą grubą rybą wśród krakowskich koników i najhojniejszym paserem. „Władek płacił najlepiej" - takie stwierdzenie pojawia się na kartach protokołów przesłuchań. Z dawnych czasów pozostał B. tylko pseudonim „Niebieski". Wziął się on podobno stąd, że początkowo nie stać go było na komplet dżinsowy zachodniej produkcji i chodził w ciuchach marki „Odra". Drugi jego pseudonim, już późniejszy, brzmiał „Duży Władek". Przydomek „duży” odróżniał go od kuzyna Władysława N., najmowanego czasami jako kierowca, którego nazywano „Małym Władkiem”. „Niebieski” vel „Duży Władek” siedział do południa w krakowskiej kawiarni „Pasaż Bielaka" i skupował walutę od pomniejszych cinkciarzy. Po południu robił to samo w domu. Kilka razy w miesiącu wsiadał w samochód i objeżdżał Podhale czy województwa południowo-zachodnie. Sprzedawał zegarki i łańcuszki, skupując głównie srebro.
Łącznie podejrzanych, bliższych lub dalszych wspólników B., jest 76 osób. Jednym aktem oskarżenia objęto 21 osób. Pozostałych podzielono na mniejsze grupy, przeważnie w zależności od miejsca ich zamieszkania i przekazano właściwym sądom. Większość podejrzanych w tej sprawie to osoby nigdzie stale niepracujące bądź emeryci. Żadna z osób podejrzanych nie posiada wyższego wykształcenia. Dokonano zabezpieczenia znacznego majątku, począwszy od najnowszych samochodów zachodnich marek, a skończywszy na komfortowo urządzonych domach. Jednak w kilku przypadkach, gdy podejmowano czynności zmierzające do zabezpieczenia mienia, okazywało się, że na koncie dewizowym w banku od kilku dni pozostaje tylko 90 centów. Do tej chwili poszukiwane są dwa samochody: mazda i audi, które jakby zapadły się pod ziemię. Nic też prawie nie udało się znaleźć u głównego podejrzanego, z tym, że od momentu zatrzymania jego konkubiny w NRD do chwili jego aresztowania minęło prawie 9 miesięcy.
Areszt śledczy w Krakowie przy ulicy Montelupich. Niski mężczyzna w wieku ok. 35 lat z długą czarną brodą siedzi naprzeciwko mnie.
- O czym pan chce pisać? - pyta dobrotliwie. - Ta cała sprawa jest rozdmuchana i niepotrzebnie zrobiono sensację. Takich jak ja w Polsce są tysiące, tylko że ze mnie zrobiono kozła ofiarnego. Nie jestem żadnym przestępcą, nikogo nie zabiłem, nikomu złotówki nie ukradłem. Cała moja zbrodnia polega na tym, że podatku nie zapłaciłem, ale czy za to można wsadzać do więzienia? Państwo nie chciało skupować srebra, więc ja je kupowałem i robiłem z tego użytek. Moim zdaniem, nikt na tym nie tracił. Państwo też, bo jak na przykład kupiłem sobie samochód, to pieniądze zostawały w kraju. Poza tym nie wywoziłem, a wręcz przeciwnie - inwestowałem pieniądze tutaj. Myślę, że gdzie indziej takiego człowieka jak ja by szanowali, a u nas gnębią.
- Dlaczego więc nie wyjechał pan „gdzie indziej"?
- Uważam, że Polska jest jedynym krajem, gdzie można robić wielkie pieniądze, legalnie i nielegalnie.
- Na czym?
- Na wszystkim.
- A jak było z tymi wspomnianymi w aktach napadami na pana?
- W 1986 roku były dwa włamania. Za pierwszym razem skradziono trochę złota i waluty za jakieś siedem milionów złotych, a za drugim - telewizor kolorowy stereo i dość cenne znaczki pocztowe. - W lutym 1987 roku ktoś zadzwonił do drzwi, otworzyłem i dostałem w głowę. Zginęło mi wtedy 28 milionów w złocie. Zgłosiłem napad na milicję, z tą jednak różnicą, że poinformowałem o kradzieży 50 tysięcy złotych. W miesiąc później, niedaleko mieszkania moich rodziców, ktoś znów mnie pobił. Miałem dużo szczęścia, że uszedłem wtedy z życiem. Sześć dni leżałem na oddziale intensywnej terapii w szpitalu. Łupem tych, którzy mnie napadli, padło około 11 milionów złotych w walucie.
- Coś chyba jednak panu zostało, mimo tych kradzieży?
- Przeprowadzono pięć rewizji i nic nie znaleziono, to znaczy, że nic nie mam - mówi z uśmiechem.
- Czy myślał pan o swojej przyszłości po wyjściu stąd? Co pan będzie robił?
- Na pewno nie to samo, ale proszę się nie martwić - głodował nie będę.
„Wprost”, 21 sierpnia 1988 nr 34(299)
W latach 70., stojący w dobrych punktach miast "cinkciarze" zarabiali krocie. Handlowano nielegalnie nie tylko złotem i srebrem, ale też bursztynem i drobnymi przedmiotami pochodzącymi z przemytu. Na wybrzeżu, niedostępne w Polsce towary paserom przemycali marynarze. Ci potem rozprowadzali je po sklepach i komisach, oczywiście nielegalnie.