Ziemiec: zmartwychwstałem bogatszy
Marzena Rogalska: Twój wypadek zdarzył się prawie pięć lat temu. Wybucha pożar w domu, ratujesz rodzinę, cudem unikasz śmierci, ale masz ponad 40 proc. ciała w ciężkich poparzeniach, nie wiadomo, czy z tego wyjdziesz. Przechodzisz dwa lata żmudnej, wręcz morderczej rehabilitacji – to bardzo mocne argumenty, żeby do końca życia być obrażonym na Boga.
Krzysztof Ziemiec: Wiele osób, które odwiedzały mnie w szpitalu, też tak mówiło: "Patrz, jak to jest, tylu chodzi po świecie różnych przestępców, a ty, porządny facet, masz jeszcze tyle przed sobą do zrobienia i takie coś cię spotkało”. Ale ja nigdy w ten sposób nie myślałem.
Trudno mi w to uwierzyć.
Słowo honoru! Raczej pomyślałem sobie, już w szpitalu, że skoro udało mi się to wszystko jakoś przeżyć, to jest dla mnie jakiś znak. Że to jest po coś. Do dziś, jak czasami ludzie pytają: "Czy pan wie, po co?”, mówię: "Czuję, ale nie do końca wiem i może nigdy się nie dowiem”. Być może umrę z taką niewiedzą, ale moim zdaniem to jest też ta piękna strona życia. To jest coś, co pozwala nam być gotowym na każde wyzwanie, wstawać każdego dnia i mieć taką świadomość, że to my jesteśmy aktorami na scenie i możemy z reżyserią naszego życia współpracować. Tak jak aktor z reżyserem na scenie ma jakieś pole manewru, żeby zagrać jedną postać tak, a drugą inaczej, tak samo wydaje mi się, że każdy z nas ma wpływ na siebie. Bo mamy w głowie zasób wiedzy, nie sianko, i to od nas zależy, czy się poddamy, czy nie.
Często nasza wiara jest w stylu " jak trwoga, to do Boga”. Przeżywasz traumę, szukasz pocieszenia w wierze, a kiedy wyliżesz się z ran, znowu zyskujesz tę zuchwałość, wydaje ci się, że jesteś niezniszczalny, znowu zapominasz żonie mówić „kocham”.
Nie jestem takim człowiekiem, który by teraz rzucił się na życie i uprawiał sporty ekstremalne, zdradzał żonę, chodził po nocnych klubach... Natomiast staram się, choć nie zawsze się to udaje, pamiętać o innych, szczególnie o najbliższych.
Zuchwałością nazywam powrót do starych schematów, a nie zdradzanie żony i uprawianie sportów ekstremalnych. Gdy cierpiałeś, potrzebowałeś, żeby Danusia mówiła jak najczęściej, że cię kocha, a kiedy ty ostatni raz powiedziałeś jej coś miłego?
Żegnałem się z nią dzisiaj w taki bardzo miły sposób przed wyjściem, ale… Za mało. Trochę mnie teraz zawstydzasz, chyba będę musiał znów zweryfikować swoje postępowanie i częściej to robić. Żona często mi mówi: "Pamiętasz, co obiecywałeś? Że będziesz bardziej o nas dbał, pamiętał o nas, zajmował się dziećmi”. Gdzieś wyczytałem, że żaden mężczyzna na łożu śmierci nie będzie sobie wyrzucał, że spędził za mało czasu w pracy, a prawie każdy powie: dlaczego tak mało czasu poświęciłem rodzinie, a szczególnie dzieciom? Zapamiętałem te słowa, bo myślę, że są bardzo prawdziwe.
Twoja żona jest dla mnie trochę święta, że tak powiem przy okazji świąt. Kiedy byłeś całkowicie od niej uzależniony, kiedy nie mogłeś się umyć, nie mogłeś zrobić sam dosłownie nic, na pewno bywałeś nie do zniesienia.
To jeszcze nic. Są rzeczy gorsze niż mycie. Ja bez pomocy drugiej osoby nie byłem w stanie się załatwić, zjeść, napić… Nic.
Trochę jak dziecko.
Małe dziecko można włożyć do kąpieli i wyjąć, ale ja ważę przecież dużo więcej i ze mną trzeba było postępować bardzo delikatnie, żeby nie urazić tych zniszczeń na skórze. Oprócz mnie miała na głowie trójkę dzieci, spalone mieszkanie i nie wiedziała, co będzie dalej. Jej postawa jest dużo bardziej godna podziwu niż moja.
Podejrzewam, że była w niej wtedy wybuchowa mieszanka miłości, irytacji, bezradności i wdzięczności. Ale czasem człowiek potrafi tak się zapamiętać w rozpaczy i bólu, że dopiero oczy bliskiej osoby, które mówią: " mam dosyć”, są w stanie przywołać go do porządku. Widziałeś czasem w jej oczach coś takiego?
Szczerze mówiąc, nie. Zawsze widziałem poświęcenie i ono było autentyczne, nie, że „muszę, bo jestem żoną”. Jestem jej za to wdzięczny. Miałem wrażenie, że im dłużej to trwało, tym bardziej dzieci były zazdrosne, że mama tyle czasu poświęca ojcu, który właściwie cały dzień leży w łóżku. Kiedyś uświadomiłem sobie, że dzieci, wychodząc rano do przedszkola z mamą, nawet się ze mną nie pożegnały, czyli zaczęły mnie trochę traktować jak paprotkę w doniczce.
To musiało być straszne.
To był też dzwonek alarmowy. Powiedziałem sobie, że jak wrócą i wieczorem będzie już pora na sen, to postaram się z tego łóżka zwlec. I tak się stało. Ruchem robaczkowym poszedłem do ich pokoju i powiedziałem: "Dzisiaj ja będę wam czytał bajkę”. Były bardzo zdziwione. Tylko poprosiłem, żeby dały mi książkę do rąk i zacząłem czytać. Widziałem ich twarze, to zdziwienie, które potem zmieniło się w radość. One mi tego oczywiście nie powiedziały, bo może nie potrafiły, no i dzieci są też skryte.
Całą rozmowę przeczytasz w 13 numerze tygodnika "Wprost”, który jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy numer "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .