Trzy twarze żelaznej damy
Dodano:
- Gdy wyłączano kamery i przestawały błyskać flesze, jej gesty nabierały miękkości, głos łagodniał. Spod zbroi Iron Lady zaczynała prześwitywać kobieta. Elegancka, z wyraźnymi śladami dużej urody, ciepła, ujmująca, chwilami nawet miła – wspomina Krzysztof Litwiński w rozmowie z Martą Bratkowską.
Krzysztof Litwiński przez ponad 10 lat był tłumaczem, przez dwa ekspertem w protokole dyplomatycznym MSZ. Towarzyszył Margaret Thatcher, gdy przyjechała do Warszawy w listopadzie 1988 r. na zaproszenie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Potem jeszcze odwiedził ją na Downing Street i w tzw. „domu na tyłach”, rezydencji premierów brytyjskich.
Marta Bratkowska: Jaka była żelazna dama?
Krzysztof Litwiński: Nieżelazna. Przynajmniej chwilami.
Trudno w to uwierzyć.
Mnie też było. Spodziewałem się kogoś w rodzaju babochłopa, którego od mężczyzn różni tylko to, że ich garnitur składa się ze spódnicy i żakietu. Myślałem, że to taki męski typ osobowości. I rzeczywiście na początku ten kostium silnego, zimnego, cynicznego przywódcy wydawał się nienaruszalny. Aż do chwili, gdy po oficjalnym powitaniu na lotnisku wraz z generałem wsiadła do limuzyny. Wtedy zobaczyłem kogoś zupełnie innego.
Potwór, którym brytyjscy górnicy straszyli dzieci, okazał się miłą ciocią?
Nie aż tak. Ale kostyczny, sztywny polityk okazał się bardzo kobiecą kobietą. Delikatną nawet. Z ewidentnymi śladami dużej urody i udanym staraniem o jej zachowanie: pełen i bardzo precyzyjny makijaż, fryzura, w której żaden włos nie miał prawa zmienić miejsca, dbałość o strój, biżuteria, sposób w jaki trzymała torebkę, siadała, miękkie gesty, pochylenie głowy, kiedy zwracała się z jakimś pytaniem.
Mówi pan o niej jak o kobiecie, która stara się być uwodzicielska.
Nie, nic z tych rzeczy. W tym nie było śladu kokieterii, tylko świadomość własnej kobiecości. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat, a ona koło sześćdziesiątki i nie przyszłoby mi do głowy myśleć o niej w ten sposób. Ale w jakimś sensie patrzenie na nią, gdy trochę pękała ta zbroja żelaznej damy, było naprawdę fascynujące. Po prostu. Przyjemnie się też jej słuchało, gdy nie przemawiała do mikrofonów. W sytuacjach nieoficjalnych czy mniej oficjalnych, także jej głos stawał się bardziej miękki.
I tym miękkim głosem mówiła o przestrzeganiu praw człowieka w Polsce i osądzała głównego architekta stanu wojennego?
Nie. W tej rozmowie nie było żadnych elementów ocennych. Jak mówiłem, to był moment trochę poza protokołem, gdy pozwoliła sobie na trochę luzu. Inne były też poruszane tematy.
Podróż, pogoda, dzieci, najnowsze kawały z nimi jako głównymi bohaterami?
Może nie aż tak. Mówili o tym, jak ciężko być człowiekiem na takim stanowisku. Jak to nieustanne zaangażowanie w pracę bywa wyczerpujące. Thatcher przyznała wtedy, że jakkolwiek nie byłaby zmęczona, kocha tę intensywność i nie wyobraża sobie życia bez adrenaliny. To ją napędzało, dawało energię. Miałem wrażenie, że oni przypadli sobie do gustu, że świetnie się porozumiewali, była miedzy nimi taka obustronna ciekawość. Wydawało mi się, że ona też była zaskoczona Jaruzelskim. To były czasy napiętych stosunków między Wschodem i Zachodem. A tu ona, przywódczyni z wolnego świata, jedna z największych, zagląda za żelazną kurtynę, spotyka się w komunistycznym kraju z jego z dyktatorem i widzi, że ten ukryty za ciemnymi okularami generał w relacjach mniej oficjalnych okazuje się ujmującym dżentelmenem. Jak się okazało później, było między nimi sporo podobieństw.
Długo trwało to rozluźnienie dwóch niezwykle sztywnych, po wizerunkach publicznych sadząc, figur?
Tyle ile przejazd z Okęcia do Belwederu. Po wyjściu z limuzyny znowu założyli oficjalne kostiumy. Zaczęło się tak zwane spotkanie w cztery oczy, tylko oni i paru doradców. To było najtrudniejsze tłumaczenie w moim życiu. Thatcher nie miała żadnych notatek. Usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła. Mówiła bez przerwy blisko godzinę. Poruszyła wszystkie istotne kwestie polityczno-gospodarczo-społeczne. Sytuacja w kraju, stan wojenny, strajki, Solidarność… Z dziesięć osobnych, dużych tematów. Rozwijała każdy w kilku punktach, wyliczając główne problemy, z powołaniem się na historię, z cytowaniem złożonych obietnic, kontekstem, wiedzą ogromną o wszystkim, o czym mówi. Wiedziała doskonale, dokąd przyjeżdża i po co. Otwierała temat, rozwijała w punktach, spinała, podsumowywała i przechodziła do kolejnego. Mówiła bez zająknięcia, zarzuconych wątków, wracania do poprzednich, żadnych dygresji. Tam nie było nieistotnego słowa, nawet przecinki były ważne. Dla tłumacza to było niezwykle męczące. Wymagało totalnego skupienia. W pewnym momencie włączył mi się pełen automatyzm. Do dziś podziwiam ten stopień klarowności myśli, jej intelektualną dyscyplinę.
Jaki był pan Thatcher? Jak Mrs. T. odnosiła się do współpracowników – czytaj w n ajnowszym numerze tygodnika "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy numer tygodnika "Wprost" jest również dostępny na Facebooku .
Marta Bratkowska: Jaka była żelazna dama?
Krzysztof Litwiński: Nieżelazna. Przynajmniej chwilami.
Trudno w to uwierzyć.
Mnie też było. Spodziewałem się kogoś w rodzaju babochłopa, którego od mężczyzn różni tylko to, że ich garnitur składa się ze spódnicy i żakietu. Myślałem, że to taki męski typ osobowości. I rzeczywiście na początku ten kostium silnego, zimnego, cynicznego przywódcy wydawał się nienaruszalny. Aż do chwili, gdy po oficjalnym powitaniu na lotnisku wraz z generałem wsiadła do limuzyny. Wtedy zobaczyłem kogoś zupełnie innego.
Potwór, którym brytyjscy górnicy straszyli dzieci, okazał się miłą ciocią?
Nie aż tak. Ale kostyczny, sztywny polityk okazał się bardzo kobiecą kobietą. Delikatną nawet. Z ewidentnymi śladami dużej urody i udanym staraniem o jej zachowanie: pełen i bardzo precyzyjny makijaż, fryzura, w której żaden włos nie miał prawa zmienić miejsca, dbałość o strój, biżuteria, sposób w jaki trzymała torebkę, siadała, miękkie gesty, pochylenie głowy, kiedy zwracała się z jakimś pytaniem.
Mówi pan o niej jak o kobiecie, która stara się być uwodzicielska.
Nie, nic z tych rzeczy. W tym nie było śladu kokieterii, tylko świadomość własnej kobiecości. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat, a ona koło sześćdziesiątki i nie przyszłoby mi do głowy myśleć o niej w ten sposób. Ale w jakimś sensie patrzenie na nią, gdy trochę pękała ta zbroja żelaznej damy, było naprawdę fascynujące. Po prostu. Przyjemnie się też jej słuchało, gdy nie przemawiała do mikrofonów. W sytuacjach nieoficjalnych czy mniej oficjalnych, także jej głos stawał się bardziej miękki.
I tym miękkim głosem mówiła o przestrzeganiu praw człowieka w Polsce i osądzała głównego architekta stanu wojennego?
Nie. W tej rozmowie nie było żadnych elementów ocennych. Jak mówiłem, to był moment trochę poza protokołem, gdy pozwoliła sobie na trochę luzu. Inne były też poruszane tematy.
Podróż, pogoda, dzieci, najnowsze kawały z nimi jako głównymi bohaterami?
Może nie aż tak. Mówili o tym, jak ciężko być człowiekiem na takim stanowisku. Jak to nieustanne zaangażowanie w pracę bywa wyczerpujące. Thatcher przyznała wtedy, że jakkolwiek nie byłaby zmęczona, kocha tę intensywność i nie wyobraża sobie życia bez adrenaliny. To ją napędzało, dawało energię. Miałem wrażenie, że oni przypadli sobie do gustu, że świetnie się porozumiewali, była miedzy nimi taka obustronna ciekawość. Wydawało mi się, że ona też była zaskoczona Jaruzelskim. To były czasy napiętych stosunków między Wschodem i Zachodem. A tu ona, przywódczyni z wolnego świata, jedna z największych, zagląda za żelazną kurtynę, spotyka się w komunistycznym kraju z jego z dyktatorem i widzi, że ten ukryty za ciemnymi okularami generał w relacjach mniej oficjalnych okazuje się ujmującym dżentelmenem. Jak się okazało później, było między nimi sporo podobieństw.
Długo trwało to rozluźnienie dwóch niezwykle sztywnych, po wizerunkach publicznych sadząc, figur?
Tyle ile przejazd z Okęcia do Belwederu. Po wyjściu z limuzyny znowu założyli oficjalne kostiumy. Zaczęło się tak zwane spotkanie w cztery oczy, tylko oni i paru doradców. To było najtrudniejsze tłumaczenie w moim życiu. Thatcher nie miała żadnych notatek. Usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła. Mówiła bez przerwy blisko godzinę. Poruszyła wszystkie istotne kwestie polityczno-gospodarczo-społeczne. Sytuacja w kraju, stan wojenny, strajki, Solidarność… Z dziesięć osobnych, dużych tematów. Rozwijała każdy w kilku punktach, wyliczając główne problemy, z powołaniem się na historię, z cytowaniem złożonych obietnic, kontekstem, wiedzą ogromną o wszystkim, o czym mówi. Wiedziała doskonale, dokąd przyjeżdża i po co. Otwierała temat, rozwijała w punktach, spinała, podsumowywała i przechodziła do kolejnego. Mówiła bez zająknięcia, zarzuconych wątków, wracania do poprzednich, żadnych dygresji. Tam nie było nieistotnego słowa, nawet przecinki były ważne. Dla tłumacza to było niezwykle męczące. Wymagało totalnego skupienia. W pewnym momencie włączył mi się pełen automatyzm. Do dziś podziwiam ten stopień klarowności myśli, jej intelektualną dyscyplinę.
Jaki był pan Thatcher? Jak Mrs. T. odnosiła się do współpracowników – czytaj w n ajnowszym numerze tygodnika "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy numer tygodnika "Wprost" jest również dostępny na Facebooku .